wtorek, 10 kwietnia 2012

DROGA DO WIELKIEGO KANIONU.

Rano był basen. Tak jak obiecali mi rodzice. Za to ich lubię - dotrzymują słowa. Chlapaliśmy się przez conajmniej godzinę najpierw w dużym, chłodniejszym basenie a potem odpocząłem w basenie malutkim, takim a la jacuzzi, gdzie woda miałą ponad 30 stopni. Następnie szybki prysznic, w którym pomógł tata i godzinka na hamaku nieopodal domku. Tak, właśnie tak lubię rozpoczynać dzień.
Podróżowanie ze mną zmienia tempo przemieszczania się z puntku A do B. W NY właściwie nie byłem powodem opóźnień, ale muszę przyznać, że cały czas coś się działo, obserwowałem masę zmieniających się rzeczy, więć się nie nudziłem. A jazda samochodem jest specyficzna. Siedzi się na tylnym siedzeniu i patrzy przez tylne okno i jeżeli nie ma tam gór, to widzi się niebo. Niebo może być fascynujące, ale przez godzinę, może półtorej. Ale przez 4? Więc niestety musiałem dać do zrozumienia, że trzeba się mną zająć, że lubię towarzystwo i że nie mam już 3 miesięcy, kiedy przesypiałem całą drogę. Dlatego przeze mnie, przyznaję się bez bicia, nie dojechaliśmy do Wielkiego Kanionu tego dnia. Trochę marudziłem, trochę było mi za ciepło, trochę za bardzo wiało, trochę znudziła mi się żyrafka, którą mama przytroczyła do nosidełka i tak w ogóle to jestem w wieku, że potrzebuję dotyku rąk mamy lub taty kiedy nie śpię. Regularnie co 2 godziny wymuszałem zatrzymanie się na kawę/siku/rozprostowanie kości. Dlatego po drodze widzieliśmy zamek Montezumy, miasto Sedona, które słynie z tego, że otaczają ją fantastycznie czerwone góry, trochę przypominające Wielki Kanion, a potem zajechaliśmy do miasta Williams (choć mieliśmy wylądować we Flagstaf). Miasta, które żyje tylko z tego, że turyści gdzieś muszą spać przed wyprawą do Kanionu. Małe, z tysiącem hoteli i moteli a co najważniejsze na trasie 66, choć tata mówi, że według niego, to ta trasa biegnie gdzieś indziej. Zatrzymaliśmy się w moteliku, na którym nawet nie ma co poświęcać chwili, poszliśmy spać, a od rana ruszamy do Grand Canyon Village, gdzie będziemy mogli na własne oczy zobaczyć jeden z cudów natury.

ŻYCIE W PHOENIX

Ciocia Agnieszka, którą tata zna ze studiów, zadzwoniła do taty jeszcze jak byliśmy na lotnisku w Phoenix. Właśnie odbieraliśmy samochód z wypożyczalni kiedy skończyli rozmowę i tata powiedział, że będziemy mieli bardzo ładny hotel, rekomendowany przez ciocię Agnieszkę. Bardzo się ucieszyłem, a szczególnie z tego, że w tym hotelu miał być basen, a ja bardzo lubię baseny. Mama niedawno zabrała mnie pierwszy raz na pływalnię w Warszawie i od tego czasu jestem wielkim fanem chlapania się. Z resztą jestem przyzwyczajony do siedzenia w wodzie dzięki temu, że rodzice kąpią mnie w kuble a nie w wanience, co powoduje, że nie boję się zanurzenia do szyi. Więc informacja o tym, że w hotelu jest podgrzewany basen bardzo mnie ucieszyła.

Mimo tego, iż wylądowaliśmy na lotnisku około 22:00 lokalnego czasu, temperatura była zupełnie inna niż w NY. Cieplutko, sympatycznie i niewilgotno. I nie pachniało nijak brzydko. Bałem się, że gorąco, którego tak naprawdę nie znam jeszcze, przygniecie mnie do ziemi i będę płakać. Ale okazało się, że wieczorn temperatura Phoenix jest bardzo przyjemna. Dostaliśmy w wypożyczalni czarny samochód, który pomieścił mój wózek i to właściwie tyle, co mogło mnie interesować w tym aucie. Jeszcze za mały jestem, żeby się fascynować markami, silnikami etc. To przyjdzie z czasem. Ciocia Agnieszka czekała na nas w hotelu, mimo iż tata pomylił drogi i zamiast 20 minut jechaliśmy na miejsce 50. Ale za to obejrzeliśmy miasto nocą. Od strony północnej to właściwie nic więcej tylko centra handlowe, sklepy a potem hotele i tzw ośrodki wypoczynkowe.

Nasz nazywał się Cotton Woods i był niedaleko centrum miasta. Rodzice, kiedy w końcu dojechali do niego, odpakowali mnie z zaciepłych ciuchów i rozpoczęła się impreza. Bo ja się wyspałem w samolocie, potem ciepło mnie rozmiękczyło i byłem gotowy na jakieś jedzonko a potem skakanie. A może nawet basen?
Niestety rodzice byli trochę zmęczeni i około 2 w nocy zmusili mnie do spania. Uznałem, że skoro ciocia Aga poszła, a tata zaczął już chrapać to czas na spanie. Rano się zacznie prawdziwy Meksyk.

Obudziłem ich o 6:00, bo ile można spać. Byłem delikatny, uznałem, że krzyczenie jest prymitywne i już wyrosłem z takich zabiegów. Wprowadziłem dodatkowe bodźce, czyli dotyk. Po twarzy, delikatnie ale długo. Tata nie wyrobił po 3 minutach, mama trochę dłużej, ale niezbyt. Wstali, wymyli mnie, siebie i wyszliśmy na śniadanko.
Tak chyba właśnie powinny wyglądać wakacje. Domek nad basenem, trawka przycięta na 2 cm, króliki kicające obok domku, 25 stopni o poranku, pojedyńcze chmurki na niebie, powolny spacer do samochodu, w którym klimatyzacja schładza powietrze w minutę, jeżeli jest taka potrzeba, poranna kawa z croisantem w kawiarni ze stolikami na zewnątrz i słoneczko, które zagląda ciekawie we wszystkie zakamarki swoimi jasnymi promykami. Tak właśnie to wszystko wyglądało. Kiedy jechaliśmy na śniadanie mijaliśmy budynek za budynkiem, równo ustawione między jedną ulicą a drugą. Takie to wszystko porządne i ładne. I wszędzie hotele i palmy. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Phoenix to miasto, które żyje dzięki temu, że pogoda pozwala na wyrwanie się z zimnego NY, albo Chicago i zafundowanie sobie kawałka gorącego lata w środku zimy nawet. A w kwietniu temperatura w dzień jest wyższa niż 30 stopni. Do tego wszystkiego jest sucho co sprawia, że jest to ciepło przyjemne a nie przypomina sauny czy łaźni parowej jak to się zdarza w innych partiach Stanów. Jest tam bardzo dużo hoteli, restauracji i sklepów. Trochę badziewnych, ale ponieważ większość gości hotelowych to osoby starsze i bogatsze, w większości wypadków te butiki odpowiadają ich potrzebom. Nie zmienia to faktu, że jest to miasto miłe, ciepłe i przyjazne.

Wszelkie przewodniki mówią, że o ile nie mamy innych zamiarów tylko leżenie nad basenem, to Phoenix nie jest dobrą destynacją, bo tam właściwie nic nie ma. A ja z rodzicami chciałem udowodnić, że to nie prawda i razem z ciocią wyruszyliśmy na wycieczkę do Ghost Town, czyli miasta, w którym kiedyś mieszkali kowboje a teraz jest muzem i jedną wielką restauracją. Około godziny jazdy z miasta, a dotarliśmy w końcu do tego miejca i muszę przyznać, że owszem jest trochę komercyjne, ale ponieważ nagrywano w nim wiele westernów (nawet z Johnem Waynem) to nabrało ono mocy, bo jeśli grało w filmie, to warto jest zobaczyć. Był tam nawet Elvis i grał w jednym filmie (jest w mieście kapliczka z jego postacią a nawet próbką piasku, po której chodził podczas nagrywania filmu). I rosną tam takie wielkie kaktusy. Wielkości drzew. Strasznie mi się one podobały, choć tata powiedział, że wolałby, abym ich nie dotykał, bo wbiją mi się w paluszki. Gdybym tylko sięgnął jednego pokazałbym tacie, jak bardzo się myli. A tak to tylko zrobiliśmy sobie zdjęcie w tle z kaktusem a potem zemściłem się na tacie wyrywając mu z głowy trochę włosów. To za tego kaktusa.

Spanie w takich warunkach jest utrudnione, bo cały czas się pocę. Poza tym słoneczko opala mi nóżki, które wystają z wózka, ale ponieważ moi rodzice tak bardzo dbają o to, żeby mi było dobrze, to nie robię z tego powodu dużo krzyku. Dbają o mnie, mówią do mnie cały czas, śmieją się do mnie i noszą z jednego miejsca na drugie. Pewnie, że wolałbym przez cały dzień leżeć w jednym miejscu, obok basenu, mieć taki wieeeelki zapas mleka i tysiąc zabawek obok, ale wiem, że to ich wakacje, zabrali mnie ze sobą, więc jestem tak grzeczny jak tylko potrafię.
Na przykład, kiedy byliśmy w mieście duchów i poszliśmy do miejsca gdzie pan miał wielką kolekcję węży, skorpionów i pająków, byłem cicho i nawet nie stłukłem żadnego terrarium. Kiedy poszliśmy do sklepu z pamiątkami i mama zakładała mi na głowę różne kapelusze, nie tylko nie płakałem, ale dodatkowo nie ulałem na piękne, kowbojskie nakrycia głowy, choć bardzo chciałem. W restaracji, w której krzesełko dla dzieci nie było myte od czasów Billego Kida (przykleiły mi się rączki do oparć!) zyczajnie usiadłem i czekałem na frytki. Nie dostałem ich i wtedy dopiero zacząłem płakać, ale gdybym tylko je mógł zjeść, wszystko byłoby naprawdę ok. Wycieczkę jednak uznaję za udaną, widoki były fantastyczne, wieczorem kiedy zajechaliśmy do hotelu, poszliśmy jeszcze nad basen, ale nie pływaliśmy, tylko siedzieliśmy i gadaliśmy do wszystkim. To znaczy mama, tata i ciocia gadali, a ja układałem się do snu, zaraz po tym jak usłyszałem, że następnego dnia o 8:00 jesteśmy umówieni na kąpanie.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

DALSZA CZĘŚĆ PODRÓŻY - PHOENIX.

Zaraz po śniadaniu Wielkanocnym zapakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy na lotnisko. Miałem przed sobą kolejny odcinek wycieczki, która i tak już była fascynująca, a miała być jeszcze bardziej. Ciocia Lidka i Wujek Andrzej byli smutni, że już musimy lecieć. Ja też byłem smutny trochę, bo ciocia jest bardzo fajna i ciągle się do mnie śmieje. W jej ustach nawet słowo "Paluszek" brzmi tak przyjemnie i radośnie. Przypadliśmy sobie do gustu od pierwszego wejrzenia, a kiedy mieliśmy swój wieczór (ten kiedy starzy poszli na Chicago, porzucając mnie za sobą) było nam tak fajnie, że utwierdziełem się przekonaniu, iż ludzie poza moimi rodzicami są super, potrafią mnie rozbawić, przewinąć i nawet nakarmić.
Ciocia była profesjonalna (pracowała z dziećmi, kiedy mieszkała w Polsce, więc wiedziała co robi) i zbliżyliśmy się do siebie. Była podobna do prababci w sposobie mówienia i używała podobnych słów. Czułem się jak i siebie w domu.
Teraz się musieliśmy pożegnać, ale nie na długo, więc nie rozpłakałem się. Wręcz przeciwnie, położyłem się radośnie na nosidełku i przespałem całą drogę na JFK. Okazała się długa i korkowata, bo jakieś roboty drogowe, jakieś malowanie pasów etc. W Wielkanoc, ja się pytam? Boga sercu nie macie?

Dojechaliśmy jednak na godzinę przed odlotem do miasteczka, które nazywa się lotniskiem, utknęliśmy w jeszcze jednym korku przed terminalem, ja się zastanawiałem czy zrobienie kupy przyspieszy czy spowolni bieg do bramki, gdzie się oddaje bagaże (w końcu biegunka bierze swoją nazwę od biegania), ale zanim się zdecydowałem tata użył mnie jako argumentu, że musimy oddać bagaże bez kolejki, i gdybym wtedy zapodał salwę, to cały jego misternie upleciony plany zamienił by się w gówno. Dosłownie (przepraszam ale bez wulgaryzmów ta scena nie miała by odpowiedniej dramaturgii). Odpuściłem więc mu i całemu terminalowi. Pan za ladą zapytał, czy mamy bilety. Mieliśmy, ale cyfrowo, więc zaczął on kręcić coś, ze trzeba wydrukować, wtedy tata pokazał mnie, a ja się głupawo uśmiechnąłem.
-Tatusiu, czy mam ulać? - zapytałem poprzez lekkie odbicie spod śledziony.
- on już jest bardzo zmęczony dzisiejszą podróżą - powiedział tata i dał do zrozumienia, że mam teraz się nie śmiać, tylko zrobić drgającą bródkę i szklane oczy.
- ok, ok - dał za wygraną człowiek mający władzę zabrania nam bagaży i wydrukował bileciki na pokład. Jeden zero dla nas.
Pobiegliśmy do kontroli osobistej, gdzie napotkaliśmy na dłuższą kolejkę niż do bagażu. Stary numer. Bródka, oczka, delikatnie jęczymy.... idzie pani w niebieskim kubraczku i tata mówi, że Phoenix, że dziecko, że późno... etc.
- Bardziej martwi mnie to, że jesteście spóźnieni, niż to że macie dziecko - odpowiedziała.
Stała się cisza. Cisza. To co powiedziała wyssało z mojej głowy cały szum terminala, cały rumor lotniska, huk startującego Boeinga 767, wszechdźwięk obracającej się wokół własnej osi ziemi... Odtwarzałem sobie w pamięci to zdanie w kompletnej ciszy, w tak ogromnym oburzeniu, że porównać to można do tego punktu w histori USA, kiedy społeczeństwo dowiedziało się, że Monika Lewiński to jednak lubi cygara.
Jak to mniej Cię obchodzi dziecko? - pomyślałem i spojrzałem na tę kobietę w śmiesznym mundurku w kolorze mojego najbardziej nielubianego sweterka.
A żeby Ci się trojaczki urodziły siłami natury, żeby miały na zmianę kolkę, sraczkę i rosły im ząbki. Żeby Ci się winda zepsuła i żeby nad sypialnią małych zamieszkali studenci, żeby dwa razy każdej nocy psuł Ci się domofon i żeby koty się marcowały pod Twoim oknem. Żeby twoje dzieci nie cierpiały się kąpać i żeby spały po 15 minut podczas dnia, a w nocy po 20, żebyś nie miała pokarmu przez pierwszy tydzień, a potem żebyś miała za dużo pokarmu, żeby w końcu okazało się że wszystkie z twoich dzieci mają przejawy ADHD i jedno z nich zaczęło grać na perkusji, drugie uwielbiało wielkie maszyny do prac w kopalni a trzecie miało bardzo głośne gazy. Może wtedy zastanowisz się paskudna czarownico co i kiedy mówisz. Podłość ludzka nie ma granic!
Potem już tradycyjnie weszliśmy do samolotu, nikt mnie już nie zaczepiał, z tego wszystkiego odeszła mi ochota na jakieś skupiania się w pieluszkę, położyłem się spać na miejscu taty, który poszedł rząd przodu, a ja przykryty moim ulubioinym kocykiem zacząłem regularnie chrapać. Na zewnątrz było ciemno i zimno.

WIELKANOC

To moja pierwsza Wielkanoc. Jestem jeszcze nie ochrzszczony, więc w sumie to nie wiem wiele, ale wiem, że dla mamy to była ważna chwila. Zabrała nas do kościoła w niedzielę rano a w sobotę byliśmy święcić pokarmy tam, gdzie przyjechało wielu Polaków. Bardzo ładne koszyki, takie przystrojone i nostalgiczne (tak sobie myślę, choć to tylko przypuszczenia, że im bardziej ktoś tęsknił za domem tym bardziej tradycyjny koszyk wybrał i bardziej po polsku go ubrał) Był co prawda jeden koszyk w kształcie głównego bohatera filmu AUTA, ale to wypadek przy pracy był. Ksiądz mówił po polsku, koszyki były polskie, kiełbasa zwyczajna, a dzień słoneczny.
W Wielkanoc rano, jak już nadmieniłem, byliśmy za to w kościele, w którym ksiądz mówił po angielsku, więc uznałem że słuchać nie trzeba i zaczepiałem ludzi na około. O ile tygrys w muzeum nie reagował na moje zaczepki o tyle większość otaczających mnie ludzi - tak. Wystarczył jeden uśmiech i niegłośne " yehhh" i już miałem delikwenta na kontakt wzrokowy. Rzucałem mu wtedy zalotny grymas, tak zwany rozpoczynacz a potem machałem nogami jakbym chciał skakać z radości, że ktoś się zainteresował. Ludzi było dużo, więc po skończeniu rzędu za mną, zająłem się dalszymi. To było super, bo tu ludzie bardzo radośnie reagują na śmiejące się dziecko. "So Cute" - to najczęściej słyszane przez mnie słowo. Jeszcze " Hi little buddy". Śmieszni ci ludzie są. Dają się tak łatwo wciągnąć i manipulować. Gdybym wtedy zaczął wyjmować im portfel z torebki pewnie też powiedzieli by "he is so cute. Look at this little clever guy". A fundusz by rósł. Tak czy owak. Msza była długa, więć było co robić.
Po powrocie usiedliśmy do stołu a na mnie czas przyszedł i zapadłem w przedobiednią drzemkę. Dopiero moja kuzynka Sophie zaczęła pukać ręką w szybę, że już jest i że pora na zabawę. Dla kobiet wszystko. Więc wstałem szybko, zjadłem mleko, beknąłem jak na prawdziwego mężczyznę przystało i uśmiechnąłem się do mojej kuzynki przeciągle.
Sophie ma prawie trzy lata i jak mówiłem nie potrafi mówić po polsku. Ale to w sumie nie dziwne, skoro wujek Michał mówi po angielsku lepiej niż po naszemu a jego żona jest z pochodzenia Peruwianką. Sophie urodziła się w NY, stąd nie potrzeba jej znać innego języka niż lokalny. Jest bardzo ładną dziewczynką, ma śliczne cienne oczy oraz włosy i pewnie gdy będę starszy będzie moją ulubioną kuzynką, bo w gruncie rzeczy jest jedyną, którą znam. I najbliższą. Wiekiem i więzami krwi.
Sophie już sama siedzi więc dostała swoje krzesełko przy stole, a ja musiałem siedzieć na kolanach. Ale widziałem dobrze, co było do jedzenia. Był żurek z kiełbasą białą, był pasztet zrobiony przez Ciocię Lidkę, była sałatka jarzynowa i ogóreczki kiszone. Nie za wiele potraw, ale za to jakie! Niebo w gębie, choć tym razem nie chcialem zbytnio się angażować w jedzenie (przyznam się, że od kilku dni nie było tzw dwójeczki, więc chciałem zrobić rodzicom niespodziankę w najmniej odpowiednim momencie, a po sałatce z ogóreczkiem to mogłem nie móc tego kontrolować) tak więc spokojnie obserwowałem jak zachwycają się wszyscy pożywieniem i dostojnie konstruowałem top5 potraw na Wielkanocnym stole na podstawie echów i achów zgromadzonych gości. Pierwsze miejsce wg mnie - Pasztet. Drugie - Żurek. Trzecie - sałatka, a poza pudłem to w sumie już nie ważne i ciężko było ocenić. Grand Prix zdobył sernik, który był tak dobry, że mój tata złamał swoje przyżeczenie, iż nie będzie jadł słodyczy (zarzekł się już w grudniu zeszłego roku) i skaleczył się jednym kawałkiem serniczka. Wybaczam mu, bo do tej pory był dzielny a przyjemność płynąca ze smakowania tego ciasta musiała być wielka, bo jęczał jak jeleń na rykowisku.
Dobrze jest tak usiąść razem w Święta, jakkolwiek ktokolwiek je przeżywa i być z bliskimi tak blisko jak się chce. Tata mnie przytulił i powiedział, że bardzo mnie kocha, mama przytuliła tatę i powiedziała, że bardzo go kocha a potem oboje pocałowali nie w policzki. Potem Sophie ucałowała mnie mocno, pomachała mi na pożegnanie i biorąc swoją mamę za rękę poszła na podwórko, a potem do samochodu. Nie będę tego pamiętał, ale wierzę, że dzieciństwa pozostają nam odczucia zamiast wspomnień. To co pozostanie we mnie po tym niedzielnym poranku to poczucie ciepła, miłości do innych i bezpieczeństwa.

TYGRYSY I DINOZAURY

No dobra, nie są tacy straszni. Zabierają mnie od czasu do czasu na fajne wyjścia. Prawdopodobnie zżarło ich sumienie po tym musicalu i doszli do wniosku, że pozostawianie mnie w domu jest słabe przynajmniej z trzech powodów:
Mama nie ma kogo karmić w najmniej oczekiwanym miejscu (amerykanie nie bardzo lubią widoku kobiety z małym ssakiem przyczepionym do piersi. Publicznie. Fuj!)
Rodzice nie mogą spokojnie wysiąść na stacji, gdzie jest winda tylko muszą wybrać dowolną, gdzie są tylko schody. I muszą łazić w górę i dół. A to męczy.
Oboje nie mają czego wnosić po schodach (mam na myśli mój wózek) na stacjach, gdzie muszą wysiąść a nie ma windy.
Dlatego właśnie prawdopodobnie dlatego tym razem zabrali mnie ze sobą. Oczywiście tata jak zwykle marudził, że paluszek (tak o mnie mówią rodzice - amerykanie mają taki fajny zwrot, kiedy ktoś do nich powie coś, czego nie lubią albo nie rozumieją. Jak zacznę mówić, to powiem im właśnie to co mówią lokalesi. Paluszek Yourself!) nic nie będzie rozumiał i najlepiej jak przyjedziemy tu za kilka lat to mi tata wszystko opowie. Mądrala, a może nie będę chciał słuchać?

No dobra, bez nerw, bo mnie jeszcze nie wezmą - pomyślałem i usiadłem wygodnie w moim ( dla przyzwoitości muszę to powiedzieć - nie moim, tylko pożyczonym od kuzynki Sophie) wózku i dałem się w spokoju powieźć do American Museum of Natural History.
Muzeum jest wielkie. Ma cztery piętra i na każdym można spędzić pewnie pół dnia. Mówię poważnie. Zaraz po wejściu, na wysokość wszystkich 4 pięter stoi ogroooooomna kula ( która jest przy okazji kinem 360 stopni), która symbolizuje słońce i jeżeli przyjąć, że to rzeczywiście jest słońce to kula ziemska miała rozmiary piłki, na której w domu skaczę z tatą w dużym pokoju. Teraz już rozumiem, jak wielkie jest słoneczko, bo skoro ziemia na której żyję wydaje mi się nieskończenie wielka to ono musi być po prostu ogromne. Tak, właśnie tak bym to nazwał.

Na pierwsze piętro wiodą strzałki na podłodze mówiące o tym, że tam jest tygrys. I rzeczywiście w jednej z gablot stał wielki kocur i w ogóle się nie ruszał. Poprosiłem o podjechanie do niego i wyjęcie mnie z wózka. Zapukałem raz, ale się nie ruszył. Uderzyłem ręką po raz drugi, ale też nie miało to efektu w postaci nawet drgnięcia okiem czy wąsem. Szczerzył tylko kicior kły i nic. Normalnie po takim zagajeniu to się ludzie do mnie uśmiechają, a ten zwierzak nic. Więc trochę ponosili mnie rodzice wokół i straciłem zainteresowanie tym podobno strasznym zwierzem. Nuda. Normalnie nuda.
Za to zupełnie nie nudno było w sali, gdzie podwieszono pod sufitem wieloryba o naturalnej wielkości. Tak, to zrobiło na mnie wrażenie, bo taka ryba to normalnie jest gigant. Też się trochę mało ruszała, ale uznałem, że skoro wisi pod sufitem to pewnie się boi ruszyć bo może spaść. Ludzie siedzieli sobie pod nią i patrzyli na jej brzuch. Był imponujący. Większy nawet od brzucha mojego taty! Sala z rybami miała jeszcze kilka fascynujących okazów, ale wszystkie były jakieś takie nieruchome. Doszedłem do wniosku, że to jakaś wystawa dla starszych ludzi, bo oni muszą mieć wszystko powoli, ale ja przecież jestem mały, żywy i lubię jak rzeczy się ruszają. A tutaj jedynymi ruszającymi się postaciami byliśmy my - czyli ludzie.
Żeby być zupełnie szczerym był jeden moment, którym zwierzaki się ruszały, ale nie były prawdziwe tylko sfilmowane. Akurat miałem złapać poobiednią drzemkę, kiedy mama i tata zdezydowali się pójść do zlokalizowanego na pierwszym piętrze kina. Na film o słonikach i małpkach. Jak to zwykle z nimi bywa, wymyślili sobie plan, który tak naprawdę nigdy nie miał prawa się dać zrealizować. Ułożyli mnie w wózeczku na końcu sali, nakryli kocykiem, żebym na pewno nic nie widział i usiedli kilka rzędów przede mną. Naiwni rodzice, jak mogliście pomyśleć, że dam wam obejrzeć ten prześmieszy film beze mnie. Pamiętacie dzwięk syreny straży pożarnej, o którym mówiłem wcześniej? Moi rodzice świetnie pamiętali.
Tata zabrał mnie szybko z kina, ale właściwie nie o to mi chodziło, więc szybko przekształciłem podkówkę w banana na ustach i zacząłem machać rękami na znak, że jestem ok i że śmiało można mnie zabrać do sali kinowej.
Tak na marginesie, dorosłym strasznie długo zajmuje zanim nauczą się języka, którym mówimy do nich my - małe dzieci. A to takie proste. Przecież krzyczę nie po to, żeby ich wkurzyć, tylko żeby powiedzieć, że coś mnie dręczy, coś bym chciał. I ja przecież dokładnie pokazuję co bym chciał, ale mam wrażenie, że oni najpierw panikują a dopiero potem starają się zrozumieć. Tak jak w tym wypadku. Zacząłem płakać, bo nie widziałem filmu. Gdyby posadzić człowieka na miejscu przed ekranem a następnie ktoś zawiesiłbym prześcieradło przed jego oczami, to po zwróceniu uwagi temu kto to zrobił nie wyprowadzono by go z kina, tylko usunięto prześcieradło. To takie naturalne. A mnie wyniesiono.

Zażegnałem jednak kryzys i tata wszedł ze mną spowrotem do sali, gdzie było ciemno a na wielkim ekranie malutkie małpki piły z butelek.
- jakie one podobne do mnie, tylko jakby bardziej owłosione - pomyślałem, kiedy jedna z nich ssała butelkę zamykając powoli oczka. To były orangutany, które nie miały swoich domów, jakaś bardzo miła Pani od 30 lat mieszkała w dżungli i zajmowała się nimi. I były jeszcze słoniki. Słoniki już nie były do mnie podobne, bo od razu ważyły 80 kilo, a ja dopiero 8 ważę. Czyli można powiedzieć, że byłem do nich 10krotnie mniej podobny. No i nie mam na nosie tego długiego czegoś, czym można podkradać jabłka. W sumie to szkoda.
Po filmie poszliśmy tam gdzie były dinazaury i te gady dopiero mnie zainteresowały. Wielkie, zębate i przerażająco bez skóry. Jeżeli tak kościście wyglądały jak żyły, to nie dziwne że wymarły z zimna jak przyszedł lodowiec.
Były Dino-ryby, Dino-ptaki i Dino-mamuty. Spokojnie mógłbym się zmieścić do brzucha takiego potwora, ale mama powiedziała, że nie wolno tam wchodzić.
Właśnie - zauważyłem w moich rodzicach pewną zmianę. Od jakiegoś czasu pojawia się w ich ustach słowo - nie wolno. Kiedy sięgam po coś do stołu, mówią "nie wolno", kiedy biorę do buzi, coś co się nawinie mówią "nie wolno". Ja bym to zrozumiał, ale jeżeli nie idzie za tym wytłumaczenie dlaczego nie wolno, to wkurza mnie mnie to i pewnie jak będę starszy będę buntował się przeciw zakazom. Bo, że nie powinno się zrzucać ze stołu jedzenia, to wiem, ale z drugiej strony to nie czynię zbyt dużej krzywdy nikomu, a rozwijam zmysły, jak wkładam coś do buzi to chcę poznać nowe smaki, jak pcham paluszki w nieznane miejsca, to chcę je poznać. To, że przy okazji trochę nabrudzę i będzie trzeba prać, to nie jest wielka szkoda, tylko wygoda moich rodziców. Dlatego apeluję - rodzice, dajcie mi się rozwijać, stawiajcie bariery tam, gdzie rzeczywiście musicie, a nie gdzie wam wygodniej. Chcecie, żebym szybko się uczył? - nie zabraniajcie mi. Na dzień dzisiejszy według was to co robię to bałaganienie, a według mnie - to nauka. Rzekłem.
Wchodzenie do brzucha dinozaura byłoby niezłą lekcją wf-u, biologii i archeologii, ale w tym wypadku zgadzam się z mamą - nie powinienem tam wchodzić. Widzicie - ja nie mam zamiaru przekraczać niepotrzebnie granic. Rozumiem was bardziej, niżwy rozumiecie, że was rozumiem.
Muzeum historii natury było super. Szkoda, że mieliśmy tak mało czasu, bo nie zobaczyliśmy nawet jednej piątej tego co tam jest, nie mówiąc już o tym, że to co widzieliśmy to tylko tak po łepkach, nawet dobrze opisów nie przeczytaliśmy. Ale było warto a tata obiecał, że jak będę większy (chyba dlatego, że teraz nie sięgałem do gablot i nie wiele widziałem, jeśli nie wziął mnie na ręce) to mnie zabierze tu ponownie i przejdziemy wszystko od początku tak jak to powinno być. Polecam to miejsce, bo poza wszystkimi atrakcjami jest bardzo przyjazne dziecku. Przewijaki w męskiej toalecie, windy itp. Piątka z plusem.

sobota, 7 kwietnia 2012

NOWOJORSKIE IMPRESJE

WIECZORNE ATRAKCJE

Niestety nie wzięli mnie. W sumie to zrozumiałe, ale z drugiej strony fakt, że mam dopiero 6 miesięcy nie powinien mnie dyskryminować w żadnym względzie, prawda? Bo żebym nie wiedział, że coś szykują, to może i nawet bym się nie wkurzył, ale ponieważ wrednie, dzień przedtem, poszli niosąc mnie na swoim własnym brzuchu do budki, gdzie sprzedaje się bilety na musical i zapytali o możliwość kupienia biletu na Chicago, to wiedziałem wszystko. Owszem, mówili po angielsku ale jaka to dla mnie różnica, przecież tak samo dobrze mógłbym rozumieć Chiński. Mniejsza o to. Zrozumiałem co zamierzają i już wiedziałem co się święci kiedy w nocy, w czasie gdy normalnie śpię usłyszałem monotonny szum laktatora, który śpiewał piosenkę pt. Mama zostawi Cię w domu, tata zostawi Cię w domu... Taka kołysanka dla paluszka. Jak słyszę ten dźwięk, to jestem pewny, że coś planują. Coś nie nie uwzględnia mnie. A ja chciałbym zobaczyć musical, chciałbym w nocy pochodzić po mieście i ujrzeć na własnie oczy wieczorne życie Nowojorczyków. Co to, ja gorszy jestem?
I oto siedzę w domu, wszyscy śpią, rodziców jeszcze nie ma, bo jednak musical to musi trochę potrwać i zastanawiam się co by było, gdybym z nimi poszedł. Gdyby tylko doszli do wniosku, że jednak jestem godzien. Zamykam oczy i widzę...

Była godzina 8:00 wieczorem. Wszyscy weszli do teatru, ubrani jak na musical przystało, czyli ładne sweterki dla Panów ( czasem marynarka, ale klubowa) a Panie w sukienkach quasi wyjściowych z butami na średnio wysokim obcasie. Ja ubrany jak na codzień, taka niewymuszona elegancja europejska (znaczy bodziak w paseczki i pajacyk w kolorze Lylla Roosh). Siedliśmy w ostatnim rzędzie, bo za późno kupiliśmy bilety, a do tego nie dostaliśmy wspólnych miejsc, z tego samego powodu. Mama ulokowana za Tatą, a ja w wózku obok nich. Widać było wszystko, bo Chicago jest robione tak, że orkiestra siedzi na scenie i wypełnia jej głebokość a meritum dzieje się w pierwszym planie. Tak więc z dowolnego miejsca na widowni wygląda to pięknie i brzmi pięknie.
Podniosła się kurtyna i Pani zaczyna śpiewać pięknym głosem kończąc każdą frazę pięknym vibratto. To ona jest główną bohaterką. Nie jest dobra, bo zabija swojego kochanka a potem trafia do więzienia. Na szczęście ma dużo poczucia humoru i dobrego męża (czytaj głupawego), który płaci za prawnika - najlepszego w mieście. To tak w skrócie, nie ma co się rozwodzić nad treścią, bo w musicalach (choć jeszcze w sumie żadnego nie widziałem, ale coś mi mówi, że tak to jest) na równi z treścią, a czasem nawet ważniejsza jest forma. A na Broadway'u to gdzie jak gdzie, ale forma jest fantastyczna.
Zespół był dobrany tak, żeby ci którzy śpiewają mieli głosy doniosłe, potężne, ciekawe, To tworzyło mieszankę, która przez 2 ponad godziny są w stanie przytrzymać publikę na miejscach a jeszcze do tego zachęca do silnego klaskania na koniec.
Chcicago jest musicalem, który jest jednym za najdłużej wystawianych przedstawień w NY, co nie zmienia faktu że nikt struny głosej nie żałuje, na widowni jest zawsze pełno lokalesów i turystów, a atmosfera jest przednia. Tak około połowy spektaklu zaczęło mi się nudzić. Bo tak, Pani ciągle śpiewała, że chce być gwiazdą, druga Pani okazała się być Panem a Pan, który grał główną rolę mówił, że dla niego najważniejsza jest miłość, a za bycie prawnikem niewinnej przecież ( tak cały czas mówiła - czemu jej nie wierzyć) głównej bohaterki życzył sobie majątek. Nawet dziecko by zrozumiało, że coś tu nie tak. Zacząłem się wiercić i powoli dawać znaki, że czas nagli i może nam uciec istatnie metro. Rodzice nie dawali za wygraną i wsadzili mi smoczek w buzię. To tym bardziej mnie wkurzyło, bo ja chciałem iść a nie ssać. Gdybym chciał ssać, to bym przecież powiedział "ehmn". Tak jak zwykle. Przecież to jasne, nie?
Skutek żaden, więć przypomniałem sobie, jak moi rodzice zareagowali na dźwięk przejżdżającej straży pożarnej, kiedy dzień przed wędrowaliśmy po Manhattanie. Ten dźwięk składał się z dwóch elmentów. Jeden o modulacji sinusoidalnej, od bardzo niskich częstotliwościach (takich drapiących wręcz po łydkach) aż po prawie ultradźwięki przy czym cały czas słyszalne - bardzo słyszalne. Druga składowa to dźwięk o ciągłej naturze, tak jak kilka klaksonów podbitych estradowym wzmacniaczem. Taki właśnie sygnał włączyłem zaraz przed antraktem. Zadziałało natychmiast. Pani ze sceny powiedziała, że ona w takich warunkach pracować nie może, dyrygent rzuciła we mnie batutą, a obsługa zmuszona przebiegiem wypadków zadzwoniła po Policję....
Obudziła mnie mama, która weszła do pokoju. Po cichu ale nie wystarczająco po cichu. Pożyła się obok mnie i pocałowała w czoło. Obrzydliwy zwyczaj. A bakterie?
Nie otworzyłem oczu, żeby nie robić jej przykrości. Przysunęła do mojego ucha usta i powiedziała:
- Wiesz paluszku, byliśmy dziś na musicalu Chicago. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie i w dodatku osobno, bo kupiśmy bilety w ostatniej chwili....
Kiedy skończyła pomyślałem, że w przyszłości najlepiej będzie mi zarabiać jako jasnowidz. Chciałem tylko zapytać, czy jakieś dziecko przerwało spektakl przeraźliwym płaczem, ale nie wiedziałem jak w ich języku jest "przeraźliwy płacz". W moim to brzmi jak "obpa pto". Ale nie zrozumieli by. Więc nie zapytałem.
Mama opowiedziała mi też, że wracając do domu przeszli z tatą na przez Times Square późnym wieczorem i zrobiło to na nich duże wrażenie. Ale o tym nie umiem powiedzieć za wiele bo mnie tam nie było. Znalazłem jednak kilka zdjęć w aparacie taty. Powinny wystarczyć za opis.

I mały filmik na koniec