niedziela, 22 kwietnia 2012

POWRÓT DO DOMU I PODSUMOWANIE


Wróciliśmy do Nowego Jorku na dwa dni, a potem wsiedliśmy w samolot do Warszawy i rozpoczęliśmy podróż powrotną. Zawsze na końcu pewnego etapu, a takim niewątpliwie jest moja pierwsza podróż do USA, należą się jakieś podsumowania.
RODZICE - o nich napisałem wiele, ale trzeba przyznać, że byli dzielni. Kiedy pierwszy raz usłyszałem, iż chcą mnie zabrać w podróż na drugi kontynent, to te kilka moich włosów na głowie wręcz się zjeżyło. Potem okazało się, że nie taki straszny diabeł jak go malują. Kilka razy mi dokuczyli zbyt dużą ilością przesiedzianych godzin w foteliku samochodowym, ale za to jak im odpłaciłem lekką awanturką w samolocie. Poza tym musieli się nauczyć, że ja się cały czas zmieniam, a fakt, iż tego nie pragneli właśnie podczas tej podróży nie miał na to żadnego wpływu. W drodze do NY spokojnie sobie usnąłem na start, possałem rodzicielkę na lądowanie, a podczas całej podróży w miarę sobie dawałem radę z nudą. Podczas lotu z San Francisco do NY było już śmieszniej, bo akurat wybiłem się z rytmu spania i chciałem odkrywać. Chciałem dotykać, smakować, śmiać się i skakać, a tu się ciemno zrobiło i ludzie zaczęli iść spać. Więć musiałem ich pobudzić, bo taki fajny dzień, a oni jacyś tacy smutnawi. Poza tym wszystkim to zbliżał się dzień zwany przeze mnie fekalnym, co oznaczało, że miałem zamiar załatwić na amen kolejną pieluszkę, a te dni przeważnie poprzedzają delikatne pobolewania jelitka grubego. Więc trzeba było się trochę poruszać i pomarudzić. Podobnie, choć już z zupełnie innego powodu, zachowałem się na początku lotu do Warszawy. Samolot taki duży, wielki ekran nad moją głową, więc o spaniu zapomniałem zanim jeszcze zdążyłem o nim pomyśleć. A kubeczki z kawą jakie smaczne!
Ale mimo to rodziców nie udało mi się ani razu wyprowadzić z równowagi, cały czas nazywali mnie swoim pępuszkiem, a jak już było bardzo blisko od doprowadzenia mamy czy taty do stanu wrzenia, rzucałem im swój szelmowski uśmiech raz lub dwa i sprawę to właściwie załatwiało.
JA - Ja sprawiłem się świetnie. Nie chorowałem (może poza drobnym katarem, który był przyczynkiem do codziennej dawki emocji, jaką stosowali rodzice wobec mnie. Mieli ze sobą taką rurkę zakończoną ustnikiem, którą to rurkę wkładali mi do nosa, a potem ciągnęli z całej mocy ssącej płuc, co odczuwałem jakby ktoś chciał mi zrobić liposukcję mózgu. Jak będę starszy, to obiecuję, że zemszczę się na tacie i mamie podstępnie wkładając im końcówke od odkurzacza [o otworze jeszcze nie zdecydowałem] i nastawię na 1500 watów, a następnie podłączę do prądu. Niech poczują, jakież to fantastyczne uczucie), nie byłem niegrzeczny, nie zaczepiałem innych w celach molestowania, nie wydałem ani grosza i sprawiałem, że cały czas się moi starzy uśmiechali. Ponadto, w większości wypadków mogli przejść odprawę bagażową szybciej, przy okienku dla biznesu albo niepełnosprawnych, do samolotu wpuszczano ich jako pierwszych, przepuszczano ich w przejściach, otwierano im drzwi i w ogóle mieli ze mną super.
USA. Pisałem już o tym tak wiele, że pewnie nic mądrzejszego nie wymyślę. Generalnie rzecz biorąc to dobry kraj do podróżowania, wszędzie właściwie są przebieraki i to nie tylko w damskich łazienkach, drogi są proste, krajobrazy zabawne, ludzie uśmiechali się do mnie dużo więcej niż w Polsce, więc można wnioskować, że są szczęśliwi, miasta są ogromne, a lotniska mają wielkość dwudziestu centrum handlowych Arkadia.
JEDZENIE. Jedzenie jest fajne, choć jak już pisałem, nie każde. Ale smaków wielość przyprawia o drgawki i dziki, hipnotycznie wwiercający się w potrawy wzrok.
PODRÓŻOWANIE Z MAŁYM DZIECKIEM. Gdybym chciał, byłoby porażką, ale ponieważ daję moim rodzicom tak wiele, jak od nich dostaję postarałem się wynagrodzić trud podróży i chęć zabrania mnie ze sobą. Polecam wszystkim rodzicom nie rezygnowanie ze swoich podróżniczych marzeń przez nas - dzieci, bo jak pokazuje przykład, przy odrobinie dobrej woli da się podróżować i cieszyć z wycieczki nawet z 6 miesięcznym, nieopierzonym ssakiem. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, i do dobrze sobie go wziąć do serca, iż nie wszystko to co się zaplanuje uda się zrealizować. Secundo, traktować należy malca jak trzeciego, pełnoprawnego podróżnika i uważać na, a właściwie z braku możliwości komunikacji z dołu na górę, antycypować potrzeby i dostosowywać plan dnia do nich właśnie. To tak jakby tatę bolała noga i jednego poranka nie mógł zwiedzać miasta. Wtedy zostaje się w domu, restauruje się siły, a potem ze wzmożoną mocą uderza w twarz przygodę. Gdy widać, że dziecko nie jest tego dnia w formi, należy potraktować to tak samo powaźnie, jak boląca noga taty, bo bobas też ma gorsze i lepsze dni, humor na wędrówkę i na dłuższe pospanie. Mając to na uwadze - nie powinno być problemu. Im dziecko starsze, tym sam program wycieczki powinien obejmować obszary zainteresowania najmłodszego uczestnika, ale powiedzmy w tym wypadku, to jeszcze mi było trochę wszystko jedno. Byle być blisko rozdziców.
Po trzecie - właśnie bycie blisko jest celem samym w sobie, bo budząc się nieraz w obcym miejscu, szukałem wzrokiem mamy albo taty i tylko dopiero wtedy, kiedy znalazłem ich śpiących obok wiedziałem, że wszystko jest ok, że to nie mój dom, ale jestem bezpieczny i nic mi nie grozi. Bo podczas wakacji w obcych miejscach nasze rytuały są mocno naruszone i często właśnie dlatego czujemy się niespokojne. Stąd ważne dla mnie było, aby zawsze kiedy nie wiedziałem gdzie jestem znaleźć punkt zaczepienia mojego wewnętrznego spokoju, jakim był widok mamy lub taty i wtedy wiedziałem, że dom nie jest tam, gdzie moje łóżeczko, tylko tam gdzie jest mama razem z tatą, a ja z nimi.
Bardzo wam dziękuję moi rodzice, że mogłem być w tym domu na kółkach razem z wami przez te ponad trzy tygodnie. I przyjmuję podziękowania od was dla mnie, bo napewno takie chcielibyście mi złożyć. Bardzo proszę. Na zdrowie.

Teraz czekam tylko na kolejną wiadomość o tym, że wyjeżdżamy, a jeżeli zaaprobuję destynację, to już właściwie nic nie będzie stało na przeszkodzie, aby wyruszyć w kolejną podróż. No już się nie mogę doczekać.

piątek, 20 kwietnia 2012

IF YOU RE GOING TO SAN FRANCISCO...


Moi Starzy są śmieszni. Okazało się, że dzielnica, w której mieszkamy jest kolebką wszystkich ruchów gejowskich i stamtąd wyszła rewolucja "coming-outowa" w US a potem dalej na całym świecie. Ulica Castro i przecznice od 17 do 19 to kolorowe i bardzo pozytywnie nastawione do reszty świata. A ponieważ my z rodzicami, jako świat jesteśmy bardzo pozytywnie nastawieni do wszystkich, więc czuliśmy się w tych okolicach proszonymi gościmi. Kolorowe flagi na ulicach, kolorowe kafejki i sklepiki zapraszały do środka. Tłumek przetaczał się od miejsca do miejsca i mimo, iż była to środa to frekwencja w lokalach była bardzo przyzwoita. Szczerze mówiąc, gdybyśmy mieli wybierać gdzie spędzić wieczór - tu czy w centrum miasta - ewidentnie wybralibyśmy Castro Street. Nie tylko dlatego że jedzenie i picie wydawało się z najwyższej półki, ale także dlatego, że centrum miasta (którego kręgosłupem była ulica Market) szło spać z kurami i zamykało swoje podwoje tak zaraz po zachodzie słońca.
Co innego w dzień. Za dnia ulica Market to jak Oxford Street w Londynie, Jak 5th Avenue w NY czy jak Piotrkowska w Łodzi. Sklepy, ludzie, jedzenie i picie. Następnego dnia właśnie rodzice zabrali mnie do centrum, żeby zobaczyć jak wygląda to słynne, położone przy ulicach stromych jak wejście na Mount Everest, miasto.
Jechaliśmy tramwajemy, nie tym najstarszym, ale takim żółtym, prawie tak samo starym i tak samo fajnym jak ten, do którego nie chciano nas wpuścić z wózkiem. Pan kierowca był najsympatyczniejszym kierowcą jakiego widziałem i dał nam miejsce z przodu tramwaju, co spowodowało, że mogłem do niego gadać i obserwować ulicę. Ponieważ ostrzeżenie nad głową Pana sympatycznego kierowcy mówiło, aby nie zagadywać prowadzącego pojazd specjalnie poruszałem tematy na tyle ogólne, żeby w razie jakieś kontroli nie musieć zapłacić kary i wyłgać się tym, że przecież mówiłem do reszty pasażerów.
Zabrałem także rodziców to starego budynku, w którym kiedyś był terminal portowy i tam mama znalazła, wśród innych tego typu przybytków, kafejkę, która podawała kanapki z Awokado. Ponieważ oczywiście nie dali mi spróbować tego specjału i obszedłem się tylko wyobrażeniem smaku tej kanapki, podzielę się z wami opisem potrawy, żebyście poczuli co czułem, kiedy nie dali mi jej spróbować.
Bułeczka, francuska, przekrojona na dwie połówki, posmarowana oliwą z oliwek a do tego rozmiażdżonym czosnkiem wsadzona do piekarnika na 3-4 minuty. Dzięki czemu nabiera ona koloru i chrupkości rzeczy niewyobrażalnie doskonałych. Na tę bułkę położone pół awokado pocięte w paski, ale tak że nie straciło bardzo wiele ze swojego kształtu, jedynie trochę się spłaszczyło. Na to wszystko świeżo zmielony pieprz i trochę gruboziarnistej soli morskiej. Może były tam jeszcze dwie, trzy krople oliwy na wierzch, ale rąk sobie za to uciąć nie dam. Ciepła podstawa z bułki i chłodne awokado na górze. Kiedy zęby wgryzają się w ten specjał górne jedynki (których, przypominam, jeszcze nie mam) czują chłód, a dolne ciepło. A kubeczki smakowe wariują...
Poszliśmy dalej wzdłóż linii brzegowej od jednego mostu ( Bay bridge) do drugiego ( Golden Gate) i napawaliśmy się atmosferą miasta. Ono jest inne niż NY. Tu jest trochę wolniej, jaśniej i mam wrażenie spokojniej. Krzemowa dolina, która jest 40 minut drogi od centrum, ściąga do SF ciekawych ludzi, którzy cenią sobie komfort życia, tempo pracy i spokój życia. Taki trochę luzacki hedonizm. I to się przekłada na wszystkich, to widać podczas lunchu na mieście, podczas którego, odmiennie od tego jak to się dzieje w NY, nikt się nie spieszy, słońce opala czoła jedzących przy stolikach biznesmenów, panie piją koktajle owocowe i jest lato.
Szliśmy dalej mijając tych szczęśliwych ludzi aż rodzice zrobili się głodni. Ja głodny nie byłem, bo mama dbając o mnie co i raz podstawiała bufecik z mleczkiem a ponieważ głodnieję szybko, rzucam się na ten naturalny pokarm jak rekin ludojad, sądząc, że zaraz potem przyjdzie kolej na jakąś fajną zupę, albo nawet kanapkę. I oczywiście się mylę, ale trudno. Przynajmniej głodny nie chodzę. Znaczy się, nie jeżdżę.
Małych bistro w stylu francuskim w San Francisco jest pełno, więc szybko znaleźliśmy miejsce, w którym podawano bardzo popularną, nie tylko nad oceanem, zupę Clam Chowder. To taki gęsty krem gotowany na małżach, z ziemniakami i dużą ilością śmietany. Smak jest na tyle delikatny, że nawet zdeklarowani przeciwnicy wywarów z omółków i innych głowonogów dają się zwieść i najpierw delikatnie próbują, a potem już pełną, że się tak wyrażę, gębą jedzą tę polewkę jakby ktoś miał im ją za chwilę wyjeść. Mama też się przekonała, ale dla oznaczenia swojego kulinarnego JA, zamówiła jednakowoż zupę z pomidorów.
Chodzenie po nabrzeżu to pestka w porównaniu do wędrówek przez centrum. Wszystko to za sprawą stromizm, jakie panują w okolicach. Oczywiście mógłbym powiedzieć, że jadącym w wózkach jest to w gruncie rzeczy obojętne, czy jest płasko czy stromo, ale widząc tatę pchającego mój pojazd, przydeptującego sobie język własnymi stopami i niemogącego wykrzesić z siebie ani słowa po 2 przecznicach jakoś tak mi się przykro zrobiło i uznałem, z całą stanowczością i wiarą w to, że moje intencje są czyste, iż tacie jest ciężko. Usiadłem więc wygodnie i przestałem na niego patrzeć. Moje dziecięce oczka nie potrafią znieść widoku kogoś w tak fatalnym stanie.
Szyldy sklepów tym razem były bardziej wielkomiejskie. Bo i Gap się trafił, i Abercrombie, i Paul Smith i nawet Camper. Ulica Market, bo o niej teraz mówię jest skarbnicą marek i to nie tylko amerykańskich, ale wogóle wszelakich.
Do miasta nie pojechaliśmy samochodem, bo tata uznał, że nie będzie gdzie zaparkować, a poza tym jak zostawimy auto w jednym miejscu to trzeba będzie po nie wrócić. A tak mogliśmy sobie powędrować trochę gdzie nas oczy poniosły, trochę się zgubić w centrum a potem odnaleźć kierunek właściwy, napotkać ludzi, których nie spotkalibyśmy w naszym samochodzie (np 82 letniego byłego tancerza baletowego, który wiedział gdzie leży Polska, do dziś uczył młodych chłopców machać nóżkami i był niezwykle żywotnym człowiekiem), albo Panią, która siedziała przed nami na ławce w parku mając zamknięte oczy, skierowane w słońce płakała łzami wielkości grochu.
Bardzo lubię obserwować ludzi. Mogę to robić bezkarnie, bo ufność dziecka wyrażona właśnie patrzeniem na drugą osobę jest chyba na całym świecie, w każdej kulturze, postrzegana niezmiernie pozytywnie i przeważnie taki zabieg kończy się uśmiechem ze strony dorosłego skierowanym do mnie. Wzrok dziecka nie ma wstydu, nie boi się oceny i jest czysty. Dlatego obserwuję ludzi, ze specyficznej dla siebie perspektywy - czyli z dołu, i myślę co w nich się dzieje, że mają takie a nie inne miny. Kiedy czuję, że coś kogoś gnębi, męczy i człowiek zawija się we własne myśli, wysyłam mu bardzo soczysty uśmiech, połączonu z lekkim pomrukiem (brzmiącym jak "ghyyy") i wtedy, choć na chwilę człowiek zapomina o swoich troskach i zwraca 100% uwagi na mnie. Gdyby zrobił to tata, choć wiem, że w dobrej wierze, ludzie potraktowali by go jak pensjonariusza z Tworek na zwolnieniu warunkowym, a mnie to nie tyle uchodzi na sucho, ale jeszcze ma efekt. Do pewnego momentu będę mógł tak robić, ale przyjdzie taki czas, że sam zacznę się wstydzić. To będzie moment początku końca takiego beztroskiego dzieciństwa. Ale póki co, wysyłam dziennie około 10 uśmiechów do obcych. Takie małe hobby.

Wracając jeszcze na chwilę do parkowania samochodu. To jest temat, który dla Polaka jest tak abstrakcyjny jak dla Moneta abstrakcyjna byłaby twórczość Piccasa. Na wszystkich ulicach napisane jest, że parkowanie nie jest dozwolone (co oczywiście było by naszych rodaków wstępem do rozmyślań nad wyjątkami od reguły i sytuacjami specjalnymi (jak zakup paczki Sportów), które by uprawomocniły ponad godzinny parking w tym miejscu) oraz mały podpis, że niedozwolone, owszem, ale w każdy na przykład czwartek od 8-10 rano. Wtedy Polak pomyślałby, co zrobić, żeby jednak zabrać samochod 8:07, a potem móc go jeszcze odstawić zaraz przed 10:00. Policja jednak wlepia mandaty bardzo nieliberlanie i może się okazać że nie będzie to czwartek, nie będzie to między 8 a 10, a samochód stanie kantem na zejściu dla niepełnosprawnym i już mandacik gotowy. Albo holowanko. Dlatego też poparłem tatę w pomyśle pojechania do centrum tramwajem.
Mosty w San Francisko to poza Alcatraz, najbardziej znany element krajobrazu. Golden gate, który akurat wtedy kiedy chcieliśmy go zobaczyć nakrył się kołderką z chmur jest krótszy niż Bay Bridge, za to jest ładniejszy, malowany co roku przez tę samą rodzinę od dziesiątek lat i robi wrażenie strażnika miasta od strony północnego wschodu. Bardzo chcieliśmy go zobaczyć w całości z bliska, ale tego właśnie dnia chmury zdecydowały, że nie odpuszczą. Dlatego wszystko wyglądało, jakby ktoś wbił w torebkę foliową z mlekiem jakąś stalową, prostą w budowie konstrukcję. Kolor widoczny z takiego bliska na elementach mostu sprawiał wrażenie zbyt ciemnego, ale kiedy jego częśc zobaczyliśmy w pełnym słońcu zrozumieliśmy czemu nazwany został Golden Gate.
Mógłbym mieszkać w San Francisko. Spokojnie, w miarę cicho i fantastyczne jedzenie - to wszystko czego będzie mi trzeba, jak już będę starszym chłopakiem.

NA POŁUDNIE OD SAN FRANCISCO


Trasa do San Francisko była bardzo ładna, co z mojej perspektywy oznaczało szeroką, 5 pasmową autostradę, gdzie tata włączał stałą prędkość, nie było zbyt wiele zakrętów i hamowania, za oknem nie było nic ciekawego, więc mogłem spokojnie spać. To właśnie jest ładna trasa. Kiedy po 5 godzinach jazdy, w tym prawie 4 godzinach snu dojechaliśmy w końcu do wielkiego miasta, czekał na nas stary kolega taty, z którym razem studiowali. Miał na imię Norberto, ciemne włosy. I nie mówił po polsku. Jakoś się z nim jednak dogadałem. Dał mi duże łóżko, powiedział chyba, że jak chcę, to mogę też do niego przyjąć rodziców, nie chciałem, ale i tak się położyli obok mnie i poszliśmy spać. Rano, wg mamy mieliśmy jechać wzdłuż linii brzegowej Pacyfiku, która ciągnie się od Monterey (jakieś 150 km od San F) a potem do samego Big Sur. Tak też się stało. Po porannych zabawach, już tradycyjnie udałem się na przedpołudniową drzemkę i pozwoliłem rodzicom wsadzić się w fotelik, a następnie zawieźć na miejsce.

Podczas podróży odwiedziliśmy 3 miejsca, warte wspomnienia. Monterey - to miasteczko podobało się najbardziej tacie. Potem Carmel - tu ja byłem oczarowany, a potem park krajobrazowy Point Lobos - tu wszyscy mieliśmy dużo radości, następnie okolice Big Sur, to było ulubione miejsce mamy. A więc po kolei.

Monterey to spokojna jeszcze o tej porze roku mieścinka, do której normalnie przyjedżdzają turyści z dziećmi, aby zobaczyć Akwarium miejskie a w nim zebrane okazy fauny pacyficznej z okolicy. Poza tym kiedyś, ponad 100 lat temu, był to wielki ośrodek połowu sardynek i dzięki temu wzbogacił się potężnie budując doki, magazyny i fabryki. Dziś to wszystko poprzerabiane jest na kafejki restauracyjki i wspomniane już akwarium. Zjedliśmy w tym mieście śniadanie, ja mleko rodzice kanapki z kawą i niespieśpiesznie powędrowaliśmy nadbrzeżem. Niewielka ilość turystów i spokój spowodowały, że w uprzednio przez nas postrzeganym jako Mekka turystów z okolic mieście dojrzeliśmy spokój, powolność i wyciszenie. A słońce nie dawało za wygraną i podpatrywało nas przypalając przy okazji co bardziej nieosłonięte części ciała. Tata miał bluzkę bez rękawków. Ał...
Carmel to moje miasteczko. Po pierwsze, tata zabrał mnie na plażę i mogłem popatrzeć z bliska na ocean. Wiem, że było zimno i wiał wiatr, ale tak bardzo chciałem popływać w tej słonej wodzie, że ledwno mnie utrzymał na rękach. Po drugie, spacer w wózku przez strome uliczki pozwolił mi przyjrzeć się malutkim sklepikom, które nie były jakieś strasznie bazarowe. Wręcz przeciwnie, miały klasę maleńkich pawilonów, w których moża było kupić wysokiej jakości biżuterię, czy ręcznie malowane obrazki, w niektórych napić się dobrej, mocnej kawy i zjeść wyśmienite, świeżo upieczone ciastko z owocem. Wszystkie miały także bardzo wymyślne szyldy nad drzwiami, a ponieważ z mojej perspektywy właśnie je było widać najlepiej zwróciłem na nie szczególną uwagę. Każdy sklepik miał swój szyld i każdy był inny. Drewniane, blaszane, malowane czy drukowane, podświetlane czy nie - zauroczyła mnie ich różnorodność i wymyślność. A poza wszystkim prawie każdy sklepik miał swój szyld.
Pojechaliśmy dalej. Droga nad brzegiem wiła się w górę i w dół, w prawo i lewo była ciekawa. Nie ładna, bo nie mogłem spać, ale ponieważ z jednej strony była woda, a z drugiej góry, patrzyłem się na to wszystko z wyciągniętą szyją jak jakaś żyrafa. Nie było tam co prawda żyraf, ale w Point Lobos mieliśmy okazję zobaczyć na żywo foki i lwy morskie. Wyobrażałem to sobie co prawda, tak, że jak my przyjedziemy to będą na nas czekały z kwiatami i butelką szampana rosyjskiego Igriskoje, potem zabrały by nas do swoich norek i pokazały jak żyją, gdzie gotują i jak jedzą, następnie ugościły nas skromnym poczęstunkiem ( jakieś owoce morza) a na końcu tradycyjna wymiana koszulek. A tu nic z tego. Spacer do miejsca, gdzie miały czekać foki był męczący ( pod górę i tata mnie niósł na brzuchu), potem wypatrywaliśmy tych uchatek w nota bene bardzo ładnej zatoczce, ale ich widu ani ich słychu aż w końcu na horyzonce pokazała się jedna i do teraz nie jestem pewny czy wystawiła z wody głowę, czy może coś innego.
Następnie wypatrywaliśmy lwów morskich i te przynajmniej było słychać, wyły bardziej jak prosiaki niż lwy i były na tyle daleko, że gdyby to rzeczywiście okazały się świnie podrzucone przez kierownictwo parku z racji wakacji lwów morskich - śmiało moglibyśmy się na to nabrać. Wyły i marudziły, ale turyści się zachwycali. Wszystko za 10 dolarów. Gdyby na naszej wsi spokojnej można zorganizować taki event, żeby z daleka nad stawem oglądać lochy, które kwiczą jak w rzeźni a ludzie płaciliby żywą walutą, za to widowisko to PSL wygrałoby wybory i nie musiałoby tworzyć koalicji z nikim, a dotacje unijne na rolnictwo Unia dostawałaby od nas.
Tata próbował zrobić zdjęcie, ale ujęcie pokazywało jedynie skałę, na której co raz ruszał się jakiś cień. Lwi. Albo świński.
Big Sur - to ulubiona część wycieczki mamy. Same góry i ulica, a potem ocean. Bardzo malowniczo, bardzo uroczo tylko chmury, które cały czas szły od oceanu przesłaniały widok. A może tworzyły atmosferę? NIe wiem tego dokładnie, za mały jestem. Mamie się jednak podobało na tyle, że zajechali tak daleko z tatą, iż prawie się nam benzyna skończyła.
Kiedy wracaliśmy pomyślałem sobie, że jesteśmy fajną rodzinką. Bo spędzamy dużo czasu ze sobą, bo dużo rozmawiamy i uśmiechamy się do siebie, bo śpimy razem i mogę chodzić z rodzicami na spacery. To znaczy oni czasem popełniają błędy, ale któż jest bez wad. I tak was kocham, moi rodzice.

YOSEMITE


Pierwszy raz, kiedy usłyszałem tę nazwę, byłem przekonanany, że rodzice parodiują czeski dubbing filmu o sympatycznym przybyszu z kosmosu Stevena Spielberga. Jo Sem E.T.. Tak jak "Jo sem nietoperek" w przypadku Batmana. A okazało się, że to bardzo przyjemny park narodowy, który najbardziej popularny jest z tego, że jest tam bardzo wiele tras do chodzenia po nich, kilka niezmiernie uroczych wodospadów i miejsc do piknikowania. Już o tym wspominałem, że Amerykanie lubią piknikować i ten park właśnie do tego się nadaje fantastycznie. Parkingi w okolicach najpiękniejszych miejsc do zwiedzania pozwalają dotrzeć do celu szybko a potem tylko trzeba rozłożyć jedzenie i chłonąć przyrodę. I jedzenie.

Oglądając mieszkańców i patrząć na to jak wyglądają sklepy i restauracje jasnym się staje, dlaczego w Stanach jest największy odsetek ludzi z nadwagą. Jakość taniego jedzenia jest tak słaba i napchane one są taką chemią, że jedzenie tego nie tylko zaspakaja głód, ale także wpływa negatywnie na wszelką przemianę wszelkiej materii z racji właśnie na tę chemię. Biorąc pod uwagę, że w bardzo popularnych tu hamburgerniach najtańszy hamburger kosztuje 1$, a w supermarkecie chleb z półkich tych tanich można spłaszczyć do grubości placka ziemniaczanego jedną ręką - widać, że niedrogie jedzenie jest bardzo napompowane i dostępne wszędzie. Za to zwykła dla nas bagietka francuska kosztuje ponad 3 dolary. Oczywiście dla Amerykanów 3 dolary to nie jest pieniądz, ale skoro można kupić dmuchany chleb, który wytrzyma 2 tygodnie za 1,5$ to po co kupować bułkę, która po 3 dniach nie będzie już taka chrupiąca i smaczna.
W parku narodowym Yosemite widziałem piknikujące dzieci wcinające hamburgery i mimo iż sam jestem jeszcze licencjonowanym mlekopijem to jak poczułem zapach takiej kanapki z wołowiną, ślinianki dały znać o sobie. I wtedy zdałem sobie sprawę z faktu, że to jedzenie jest tak zdradliwe, bo jest smaczne i zawsze znajdą się jego fani. A dzieci przecież nie wiedzą co im szkodzi i jedzą to, na co im rodzice pozwalają. Moi rodzice, jak widzę, starają się dawać mi w miarę zdrowe jedzienie (oczywiście z wyjątkiem pizzy, jaką dostałem kilka dni temu) ale to jeszcze nie jest pełnia szczęścia, bo już jestem sześciomiesięcznikiem i chciałbym trochę więcej niż mleko a potem raz na 3 dni jabłuszko albo ryżyk. Mam tylko nadzieję, że chude miesiące miną i będę jadł dobrze i zdrowo. Z góry dziękuję.

niedziela, 15 kwietnia 2012

WIELKIE SEKWOJE


Poranek był powolny. Ponieważ w nocy było trochę zimno, tata zapuścił nawiew, który podgrzewał powietrze do 90 F ', nie zależnie od tego ile to tak rzeczywiście jest. Jednak nawiew ten działał z gracją kosiarki spalinowej. To tak jakby chcieć zasnąć przy hodowli cykad, której właśnie powiedziano, że z racji cięć finasowych kolacji dziś nie będzie. Obudziłem się więc z wrzaskiem i starałem się powiedzieć rodzicom, że chętnie zasnę, ale niech najpierw wyłączą tę piekielną maszynę. Samo "Da" nie pomagało, więc musiałem krzyczeć. Dopiero po 15 minutach załapali, że to może dmuchawa. Efekt był natychmiastowy - po dwóch minutach spałem. To takie oczywiste. Dlatego poranek był powolny, bo to wszystko działo się około 1 w nocy i wybiłem ich ze snu.
Potem śniadanko (ależ oni się goszczą, po prostu rozpusta), dolewka kawki i dopiero około 11:30 wyjechaliśmy do parku Sekwoi.

Amerykanie mówią, że mają tam największe drzewo na świecie, a dopiero potem dodają, że chodzi o objętość a nie o wysokość. Może właśnie dlatego byłem trochę rozczarowany, bo liczyłem na bardzo wysokie drzewa. A te były wysokie, owszem, ale nie sięgały nieba, tak jak sobie to wcześniej wyobrażałem. Były za to bardzo grube. Tak grube, że spokojnie mógłbym sobie w nich wygrzebać norkę, zrobić domek i mieszkać w nim.

Mama nosiła mnie na brzuchu przez cały czas, więc wszystko widziałem. I widziałem dużo śniegu, co znowu nie było wartością oczekiwaną, bo to przecież Kalifornia, a ten stan kojarzy się raczej ze słońcem, pomarańczami i winnicami. Szczególnie mnie ten śnieg zadziwił, że zaraz przed wjazdem do Parku Narodowego rodzice kupili a potem zjedli chyba ze dwa kilo wielkich, słodkich, świeżo zerwanych z krzaczków truskawek. Oczywiście, wieczorem dostałem po tym lekkiej wysypki, ale widziałem jak mama bardzo chciała zjeść choć kilka tych pysznych owoców. Od ponad roku ich nie jadła, więc zrobiłem jej dziś mały prezent.
Co do samych drzew jeszcze - podobało mi się tam oczywiście, bo słoneczko świeciło, powietrze było takie czyste a rodzice byli blisko i cały czas się do mnie uśmiechali. To że miałem inne oczekiwania nie zmienia faktu, że mi się podobało.
Amerykanie zrobili coś, co jest warte podziwu, a mianowicie sprawili, iż wycieczki do parków narodowych w USA to zabawa, przyjemność i rzeczywisty odpoczynek rodzinny. Po pierwsze - można kupić roczny bilet wstępu do wszystkich parków, po drugie dzieci ( trochę starsze ode mnie oczywiście) mogą zbierać odznaki Rangera Juniora, ale tylko wtedy je dostają, jak wypełnią pewne zadania w danym parku, po trzecie w każdym z parków są specjalne miejsca na piknik - i nawet dziś, kiedy śniegu było po pachy, ludzie siedzieli z dziećmi i jedli kanapki i inne smakowitości. Zapewne popularność parków wśród dzieci spowodował Miś Yogi, który żyje w Yellowstone. Ranger dla dzieci to ktoś ważny, warty naśladowania i napewno bardzo mądry. Dlatego zwracają się do nich nie per "you" tylko per "ranger". Może i ja będę chciał zostać kiedyś rangerem? Takim jak Pani Ranger, która opowiedziała nam bardzo ciekawą historię dotyczącą pożarów i sekwoi.
- Czy wiecie, że sekwoje lubią ogień? - zagadnęła do nas Pani w mundurze koloru khaki i uśmiechnęła się przewrotnie. Miała długie siwawe włosy, około 50 lat i bardzo sympatyczną twarz. Nie była za duża, a może tak mi się tylko wydawało, w końcu stała obok największych drzew na Ziemi.
- Na prawdę. Od tysięcy lat drzewa te rosną nieprzerwanie i tylko dlatego przyspieszają swój przyrost, że ogień, który trawi wszystko dookoła nie ima się ich tak mocno jak otoczenia. Ich kora jest bardzo odporna na temperaturę i bardzo trudnopalna.
- Ale jak to się dzieje, że ogień przyspiesza ich wzrost - chciałem powiedzieć, jednak udało mi się wydusić "Da". Na szczęście tata przyszedł z pomocą i zadał to pytanie. Czy on potrafi czytać w myślach?
- Ogień pali ściółkę, która powoduje, że do ziemi oddawane są minerały potrzebne do wzrostu. Poza tym na kilka miesięcy, dopóki nie odnowi się poszycie sekwoje są jedynymi roślinami i mają monopol na wszystko, co się w ziemi znajduje. Udowodniono, że po pożarach lepiej pączkują, szybciej dostają nowych gałęzi i rosną znacznie prędzej. To jedyne drzewa, które lubią ogień.
- To bardzo ładnie, że Pani Ranger tak ślicznie nam to wszystko opisała. Chodźmy do samochodu już, please? - ale tata, jak to ma w swoim zwyczaju zaczął Panią zagadywać o dalsze szczegóły. Potem nastąpiło rytualne fotografowanie się (zdjęcie w stylu rodzina i Ranger na tle wielkich sekwoi) i może nawet do tego zdjęcia by nie doszło, ale jak zwykle w takiej sytuacji znalazł się bardzo miły Amerykaniń, który zaoferował swoje usługi jako operator aparatu.
Amerykanie tak mają. Są super uprzejmi i pomocni, przeważnie nie w tych momentach co trzeba. Bo gdyby tata chciał mieć zdjęcie z mamą i drzewem to pewnie by poprosił. A tak, jak już się ktoś zapytał, uśmiechnął z całym garniturem sztucznie białego uzębienia, to nie wypada mu odmówić. I wraz z całą rodzinką stajemy wtedy na zdjęciu, które można wsadzić do albumu pod tytułem " My i....". Tata nie lubi takich zdjęć i tu go akurat popieram. Taka pierwsza męska sztama.

Karol mówi "da"

A o to film, jak Karol uczył się mówić "da" Link należy wkleic do przeglądarki http://www.youtube.com/watch?v=_UBnl8dC78Y

sobota, 14 kwietnia 2012

PRZEMYŚLENIA W DRODZE


Dziś cały dzień jechaliśmy. Wieczorem już mi się to znudziło, ale rozumiem rodziców, którzy mają swój plan i chcą go wykonać. Jazda na tylnym siedzieniu, mimo iż bezpieczna i wygodna jest nudna, bo jak już wspominałem patrzenie na sufit przez cały dzień twórcze nie jest. Ale dziś wyjątkowo dałem im spokój do godziny 19:00 i zająłem się nowo nabytą zdolnością, czyli wypowiadaniem sylaby "da". Może się to wszystkim wydać prymitywne, dziecięce i nawet może infantylne, ale ponieważ los chciał, że narząd mowy jest daleko, daleko za moimi zdolnościami oratorskimi (to paradoks, zdaję sobie sprawę, ale ja wiem co mam powiedzieć, wiem w jakie słowa to ubrać, tylko po prostu jeszcze nie mogę - ergo zdolności oratorskie mam, tylko zwyczajnie nie mogę tego jeszcze udowodnić!). Wybrałem sobie głoskę da, nie bez powodu. Pa, lub Ba było by łatwiejsze, ale jakieś ambicje mimo wszysto mam. Ma umiem, ale jeszcze nie chcę mamy zbytnio zaskakiwać. Da jest przedniojęzykowozębowe, a ponieważ język jeden i dwa zęby mam, to uznałem, iż to będzie sposób na uczczenie moich dolnych jedynek. Poza tym od tej zgłoski zaczyna się słowo DAJ, a znając móje roszczeniowe nastawienie do reszty otoczenia, dobrze będzie sprawę od razu stawiać jasno. Już na początku.
Dlatego praktykowanie mówienia "da" na tysiąc sposobów zajęło mi dziś większość podróży, oczywiście poprzecinane to wszystko było około godzinnymi drzemkami. Taka mieszanka, czyli połączenia przyjemnego z pożytecznym dała mi cierpliwość do przetrzymania całej drogi. A droga była długa, bo zaczęliśmy w mieście o nazwie Beatty (mama miała dużo radości) a skończyliśmy w mieście Exeter, na terenie parku narodowego zwanego Sequoia. Droga była bardzo różnorodna i w sumie piękna, bo Death Valley, na terenie którego jest Beatty to ogromna dolina (na jej terenie znajduje się najwyższy i najniższy punkt w USA), wszystko jest albo zmrożone na górze, albo roztapia się na dole. Taki park kontrastów. Wokół roztacza się pustynia, która czasem przypomina Saharę (są tu wieeelkie wydmy i bardzo drobniutki piach) a czasem naszą pustynię Błędowską. Niekiedy zaś leżały tam tylko kamienie i rosły dziwne rośliny, które wyglądały jak skrzyżowanie wierzby polskiej z jeżozwierzem. Taki wypłosz. Tej roślinie chodziło chyba o to, aby tak rozśmieszyć turystów i innych agresorów, żeby ból mięśni brzucha skutecznie pozbawił ich sił do ataku. Na tę część piaskową pustyni mama wzięła mnie w nosidełku, stąd mogłem dokonać dokładnego opisu. Krztałt drzewa, pokręta genetycznego, wykoncypowałem z przeplatanego rechotem opisu taty.
Żeby dostać się z Nevady do Kaliforni musieliśmy przejechać pasmo górskie Sierra Nevada. Te góry przypominają trochę Alpy, są podobnie spiętrzone i wygląda jakby były z podobnego kamienia. Może trochę czasem więcej piaskowca widać, ale nie będę się czepiał szczegółów. Droga pomiędzy szczytami była tak malownicza, że chwilowo podnosiłem głowę z fotelika, żeby nacieszyć oczy. Widziałem przynajmniej trzy różne krajobrazy. Nazwałem je następująco:
Alpejski - w miarę płaski teren, łąki i pasące się nich krówki, zapach świeżo ściętej trawy i maszyny rolnicze w pogotowiu, w zagrodach. Normalnie wiejska sielanka. Trochę jak w Austrii.
Irlandzko/Szkocki - nadal bardzo zielono, ale dużo pagórków, droga wąska i wijąca się niemożebnie, perspektywa widoku - kilkadziesiąt metrów, trochę pochmurnie, ale bardzo swojsko. Gdyby było więcej przestrzeni to wszystko wyglądało by jak Shire. Patrzeć tylko hobbitów zza krzaka...
Hopokowy - śnieg na trzy stopy, droga wyczyszczona, ale bandy po bokach nie pozwalają się zatrzymać, na drzewach białe czapy, na głowach wełniane czapy, na rękach rękawiczki i zimowe opony na kołach (choć tu chyba nikt ich nie używa). Rzekłbym, iż czułem się jak w sylwetra na Słowacji.
Oglądałem, gaworzyłem, rodzice się ze mnie śmiali (niedoczekanie ich - niech tylko wyćwiczę moje da, a potem pokazując palcem na czipsy, które oni będą jedli powiem "DA" i zrobię to w ten sposób, że wiadomo będzie, iż to nie przypadek tylko prośba. A nawet może groźba.), a potem zapadłem w dłuższy sen.
Lubię spać. Wszyscy myślą, że dziecko małe śpi, bo potrzebuje odpoczynku. Nic z tych rzeczy. Ja śpię, bo we śnie mogę dużo więcej niż w rzeczywistości. Potrafię chodzić, potrafię mówić, potrafię nawet zrozumieć rzecznika prasowego PISu. We śnie jestem tym, co umie moja głowa. A potrawi na prawdę wiele. I to nie jest tak, że tylko ja to mam. Mają tak wszystkie dzieci.
Kiedy my zapadamy w sen to kontynuujemy nasze codzienne życie, tylko jeszcze bardziej intensywnie, jeszcze mocniej i poważniej. Lubimy to, bo tam, po drugiej stronie powiek jesteśmy słuchani (znaczy rozumiani, bo potrafimy dokładnie powiedzieć o co nam chodzi) i traktowani poważniej. Oczywiście wynika to z faktu, że my kreujemy tę rzeczywistość, ale jakby nie patrzeć jest ona odzwierciedleniem tego, co do tej pory widzieliśmy lub słyszeliśmy.
Nie twierdzę, iż w realnym świecie nas się nie docenia. Owszem, ale to docenianie jest raczej za to że jesteśmy i to oczywiście jest naturalne, ale my chcielibyśmy być doceniani także za to, jacy jesteśmy. A ciężko nam to zaprezentować, jeżeli nie potrafimy jeszcze opowiedzieć tego, co nam siedzi w głowach. Dlatego zauważcie rodzice, że im więcej potrafimy powiedzieć, przekazać, tym mniej śpimy w dzień. Coraz mniej nam potrzeba naszych imaginacji i uciekania się w samemu stworzony świat bo dostajemy to, czego nam trzeba w rzeczywistości.
Z naszej perspektywy to się wydaje takie proste, a dla was rodzice, mimo żeście starsi i mądrzejsi, czasem to wydaje się tak niedostępne, że niemoc zmusza nas do płaczu. Wtedy mówicie, że dziecko rozpłakało się bez powodu, a wierzcie, że nie płaczemy, kiedy nie ma czemu. Niekiedy tylko powód jest tak głęboki, że nie uwierzylibyście, że o coś takiego w ogóle może chodzić.
Dojechaliśmy do motelu w Exeter, ja trochę popłakiwałem nad faktem, iż zaśmiecenie kosmosu niebawem będzie tak wielkie, że misje kosmiczne będą musiały dodatkowo się zabezpieczać przed kolizjami ze starymi satelitami, w powietrzu unosił się obłędny zapach kwitnących drzew pomarańczowych, a noc jeszcze była wczesna.
Jak poeta pociągnięty zniewalającym zapachem, jakby muza użyła podstępnie aromatu do natchnienia artysty aby chwycił za pióro, jak Mickiewicz na Krymie, jak Słowacki w Paryżu, jak Szopen po spotkaniu z George Sand - chciałem pisać, komponować, malować więc z racji nie posiadania innego wyjścia... natychmiast zasnąłem.

DEATH VALLEY

Dziś pada deszcz. I przyznam szczerze nie chce mi się pisać. Dlatego dziś tylko garść zdjęć z fantastycznego miejsca jakim jest właśnie death valley.

piątek, 13 kwietnia 2012

LAS VEGAS


Mówiłem o najbardziej kiczowatym mieście na świecie - Las Vegas. Dojechaliśmy tam pod wieczór, kiedy ja w sumie zadowolony z dnia uznałem, że dam moim rodzicom tej nocy wychodne i będą mogli zwiedził Vegas nocą. O 20:00 przygotowałem się do snu, dając znać, że jak teraz zasnę to obudzę się opiero rano. Oczywiście ten trick miał na celu oszukanie rodziców i zmuszenie ich do zabrania mnie ze sobą. Bo tak, chłodna kalkulacja podpowiedziała mi, iż płakanie i marudzenie może zatrzymać ich w hotelu całkowicie, a jeżeli będę potulny to ułożą mnie w wózku, przykryją ciepło i zabiorą ze sobą. Nie tak jak w NY, gdzie poszli sami na musical i zostawili mnie w domu.

Stało się tak jak planowałem. Mama nałożyła moje buciki, tata mi założył polarek, położyli mnie wózeczku i po cichu udaliśmy się na miasto. Słyszałem, jak mówili, że udało im się mnie oszukać, że tak szybko zasnąłem etc. Ble, ble, ble. Jacy oni są tragicznie naiwni. Ja sobie jadę w wózku - oni muszą iść, mnie jest ciepło - oni trochę marzną od wiatru, na mnie nikt nie zwraca uwagi, oni są widoczni w całej okazałości. I w ten sposób odwiedziłem Las Vegas. Pewnych rzeczy nie zrozumiałem z tej wycieczki, ale wydaje mi się że logika nie była głównym motywem pomysłu zbudowania tego miasta. Tym motywem były pieniądze. Stąd pierwszym punktem widokowym było kasyno. Kasyno ulokowane w hotelu, ktory wyglądał jak zamek ze Shreka.

W środku tego, jak i z resztą każdego hotelu, do którego zajrzeliśmy znajdowały się tysiące jednorękich bandytów, setki stołów do gry w pokera czy inne oczko a widok ludzi podłączonych sznurkiem do karty płatniczej, wsadzonej do automatu do gier, przywodził na myśl pępowinę, dzięki której zachowane są funkcje życiowe. To mogę powiedzieć autorytatywnie - niedawno jeszcze sam byłem tak przyłączony, aż do momentu, kiedy tata, jednym trafnym cięciem nie odłączył mnie od mamy. Tak czy owak, ludzie wyglądali jakby czerpali życiodajne soki z tych maszyn, a ich obłedny czasem wzrok wskazywał na to, że istnieje prawdodobnie pozacielesna jakaś nić porozumienia mentalnego pomiędzy człowiekiem a maszyną.
Druga grupa ludzi, jaką widziałem w kasynach to imprezowicze/podrywacze. Wszystkie wieczory kawalerskie i panieńskie, spotkania znajomych, randki itp. I przyznam, że to bardzo ciekawe miejsce na takie imprezy bo dużo nie trzeba się nachodzić. Do niektórych kasyn prowadzą nawet schody ruchome z ulicy. Jak już delikwent jest nie w stanie, to może się na takich schodach położyć i obudzić przy recepcji.
Wielke przestrzenie, ogromne sale z grami, wolno tam palić i to mi się nie podobało. Podobało mi się za to, że całe miasto jest przystosowane dla dzieci w wózkach. Wszędzie windy, wszędzie podjazdy i taki luksus, że leżało mi się jak w lektyce.
Ulice świecą neonami, budowle są kosmiczne i przesadzone pod każdym względem. Fakt, że większość Amerykanów marzy o podróży do Paryżą, czy do Egiptu spowodował, iż na jednej z ulic stoi wieża Eiffla, na innej piramida, a lokalny patriotyzm był zapewne motywem wybudowania kopii Manhattanu ze Statuą Wolności przed budynkami. Jest też Wenecja i prawdziwe gondole, pałac Cezara, choć to nie żadna kopia, tylko improwizacja na temat, jest wielki rollercoaster przy skrzyżowaniu dwóch ulic w centrum miasta ( jak będę większy, będę lubił takie rzeczy), wielkie fontanny na następnej przecznicy i sklepy wszystkich największych paryskich i londyńskich marek. Nazwał bym to Bazarem Mini Europa + lokalne rozwiązania. Zabrakło wielkiego kanionu, ale on jest o godzinę lotu helikopterem z lotniska niedaleko naszego hotelu, więc projektanci odpuścili temat. Mówią, że NY to miasto, które nigdy nie zasypia. Jak w takim razie nazwać Vegas? Może miasto, które cierpi na chroniczną bezsenność?
Wróciliśmy do domu i spokojnie mogłem zasnąć przełożony do swojego łóżka. Dziś widziałem kicz, który został wyniesiony do rangi kultu. W sumie to sztuka. I za to, wam bracia Amerykanie - szacun.