czwartek, 5 kwietnia 2012

SMAKI 2 (b) - CHIŃSKIE

Wjechaliśmy do restauracji jak cesarz na czele terakotowej armii. Państwo chiństwo powiedziało nam dzień dobry w trzech językach ( ang, chin, hisz ) i pokazało nam drogę do stolika. Na sali nie było nikogo oprócz nas i obsługi, co według standardów podróżniczych nie wróży dobrze, ale w Nowym Jorku to wcale nie oznacza, że nikt tu nie bywa tylko zwyczajnie, że czas lunchu jeszcze nie nadszedł. Usadowiliśmy się na końcu sali i wujek Michał zamówił coś, co dla mnie jeszcze jest tajemnicą i brzmi albo po hiszpańsku albo po chińsku. Jedzenie chyba było dobre bo wszyscy wydawali takie śmieszne dźwięki typu "hmmm" albo "oahhh" tylko, że oczywiście nie podzielono się ze mną tym co na stole było.

General Tsao Chcicken, babka z batatów i mięsa kurczęcego oraz naleśnik z kukurydzy i mięsem wołowym zasmażany w głębokim oleju ( na chrupko) mamiły swoimi zaletami ale ja, ja jako sześciomiesięcznik dostałem tradycyjnie bułę. I to nawet niepełnowartościową, bo obgryzioną przez tatę. Owszem, trochę podziobałem tego ogryzka ale po pięciu minutach już mi się znudził i zacząłem wszystkim pokazywać, iż jestem pełnoprawnym uczestnikiem tego lanczu i domagam się swoich praw.
Prawo pierwsze - siedzieć na poziomie wszystkich i widzieć wszystkie potrawy
Prawo drugie - móc próbować wszystkich potraw, jakie weszły na stół. Rękami.
Prawo trzecie - móc pić napoje, a nie tylko mleko.
I tę odezwę miałem zamiary wywiesić, niczym Martin Luter, na drzwiach restauracji przywijając kartkę do framugi wejścia. Na szczęście moi rodzice (których nota bene coraz bardziej rozgryzam) doszli do wniosku, że jestem na tyle duży i odpowiedzialny, że mogą dać mi spróbować ryżu. Dwa i pół z moich praw obywatelskich zostało spełnionych, wiec uznałem że nie będę robił awantury na ten temat. I całkiem odpowiedzialnie i w dorosły sposób zająłem się talerzykiem ryżu, jaki dała mi mama.

Pani kelnerka nie miała też nic przeciwko temu, że jem ryżyk i przy okazji karmię wizytujące nocą karaluchy, bo podeszła do mnie mówiąc "o, so kiut, bery najs bajbi" a potem wzięła mnie na ręcę i śmiała się na mnie jakbym był jakimś małym buddą a rozpierdziel, jaki zrobiłem pod stołem był przestrzennym dziełem sztuki dłuta Wita Stwosza.

Napisałem, że wszystkie dwa i pół prawa się wypełniły, a wprawny obserwator zauważy, że nie piłem dorosłych pokarmów w tej Peruchińskiej restauracji. Wcześniej jednak w jednej z tych dziwnych kawiarnii, gdzie tata ma amok w oczach gdyż jest darmowy internet i tylko w ten sposób może wrzucić na bloga wszystko to co napisałem, rodzice zamówili dużą kawę z mlekiem a ja przeciągłym wyciem zacząłem domagać się swojej części. Ona nie musi być wielka. Może być propocjonalna do mojej wagi ciała ( teraz już ponad 8 kg) w odniesieniu do wagi ciała rodziców. Niewiele to,a ja będę usatysfakcjonowany. Tak czy owak dostałem kubek kawy, ale mój entuzjazm opadł jak tylko zamoczyłem dzioba, bo tak, mleko chude (po tym co daje mama, to wszystko co nie jest śmietanką, jest beeee) kawa bez kofeiny i bez cukru. Rany, jak oni chcą czerpać radość życia, jak nawet dobrej kawy nie potrafią sobie zamówić! Rodzice, moi rodzice, jak tylko zacznę mówić ja wam to wszystko wytłumaczę, powiem o co chodzi w życiu i dlaczego należy zyć pełną piersią, jeść i pić tylko najlepsze rzeczy. Uff.

środa, 4 kwietnia 2012

SMAKI 2 - CHIŃSKIE

...przedsmak tego, co nadejdzie.

Karol i Ryz

MANHATTAN

Poranki już są zupełnie normalne. Czyli pobudka o 6:00, trochę skakania a potem przedśniadaniowa drzemka. Muszę w ten sposób sprawę załatwiać, bo rodzice mnie ciągają ze sobą wszędzie co powoduje, że zmęczony jestem wieczorem bardzo i już żadnej imprezy rozręcić się nie da. A rano są nowe siły, nowe moce i dużo radości.

Dużo radości sprawiła mi też wycieczka na Manhattan. Słoneczko pokazało swoje nowojorskie oblicze już od samego rana, co prawda trochę wiał wiatr, ale mama i tata mnie bardzo dobrze opatulili kocykami i takim tam różnymi gadżetami, że mogło sobie śmiało wiać i wiać.

Ze Staten Island, gdzie jak już nadmieniłem, aktualnie mieszkamy płynie prom, który codziennie zabiera tysięce ludzi z jednego brzegu na drugi i tymże właśnie promem można przedostać się na dolny Manhattan i około 11:00 rano zaokrętowaliśmy się nań mając nadzieję, że głów nam nie urwie, bo rodzice ewidentnie chcieli spędzić cały rejs na odkrytym pokładzie, a to chyba w związku z tym, że prom ten przepływa w bezpośredniej bliskości Statuły Wolności. The American Dream, wszyscy wstać i do hymnu!

Pewnie można się z tego śmiać, bo ten American Dream wydaje się być sztuczny i lukrowy, ale patrząć na to jakie święci tryumfy, jak ludzie bardzo wierzą, że Ameryka jest najbardziej wolnym krajem, najlepszym i nie ma korzystniejszych rozwiązań, niż te które są tutaj, to rzeczywiście sposób w jaki ludzie o tym mówią budzi szacunek. Bo wpoić takie przeświadczenie w tyle milionów ludzi, a jeszcze spowodować, że jest ono w ich umysłach od tylu lat, to na prawdę majstersztyk. A z drugiej strony skoro Orson Wells był w stanie kilku dziesięciu tysiącom Amerykanów wmówić, że na terenie ich kraju wylądowało UFO i ludzie zaczęli uciekać z domow... Może to kwestia ludzi, a nie tych których nimi rządzą. A może silna koniunkcja tych wypadkowych? Ile z resztą ja mam lat, żeby się o takie rzeczy martwić.



Przy statule wolności wycieczkowicze robili sobie zdjęcia, które mój tata nazywa zdjęciami z serii "Ja i...", czyli klasycznie osoba lub dwie na boku zdjęcia a z tyłu obiekt, na tle którego osoba chce być sfotografowana. Tata nie przepada za takimi zdjęciami, ale ludzie chyba nie podzielają jego zdania, bo chętnych do zdjęcia było dużo, ja sobie spokojnie leżałem w wózku i patrzyłem jak wielka Pani chyba z lodami w ręku przepływa spokojnie obok naszegox promu.

Dolny Manhattan przywitał nas tym samym słońcem co na Staten Island tylko że jeszcze cieplejszym i przyjemniejszym. Rodzice wsadzili mnie ponownie w wózek i pojechaliśmy wzdłóż Battery Park, a potem skręciliśmy w stronę Broadway i Wall Street. Manhattan wydał mi się bardzo ciemny i wysoki. Tak, to chyba dobre określenia tej części Nowego Jorku. Skąd to wiem? Leżę cały czas twarzą do góry, wiec zauważam to, czego nie zauważają dorośli, szczególnie idą z opuszczonymi głowami i myślą o swoich problemach.
Dlaczego ciemno? Ostatnie dni przysporzyły mi wielu zmarszczek mimicznych przez to, że słoneczko wpadało do mojego wózka i musiałem z oczu robić szparki i marszczyć czoło. Na manhattanie mogłem spokojnie patrzeć w niebo bez efektu, jaki opisałem przed chwilą i czułem duży komfort. Po prostu słońce świeci bardzo rzadko prostopadle do ulic a budynki są tak wysokie, że nie łatwo jest się słoneczku przedostać na dół. Co powodowało, że czułem się jak w wielkiej studni. Ale się nie bałem, bo rodzice cały czas byli ze mną.

Nowy jork jest jak wielki plac zabaw, na którym cały czas pojawiają się nowe dzieci i urozmaicają kocioł z rozrywkami. Smaochody trąbią, jakby chciały jeszcze szybciej przegonić czas, który im ucieka jak stoją korkach. Budynki pną się do nieba i chyba tylko dzięki temu, że są tak bardzo oszklone jasność poprzez odbijanie się od ścian dociera na dół. To trochę wygląda jak dno oceanu, po którym bardzo szybko przepływają ławice, czasoprzestrzeń chwieje się się z prawej do lewej i w tym megalopolistyczny bujaniu życie znajduje sobie strumienie rzeczywistości, która nadaje bieg wydarzeniom. Dlatego warto czasem uciec z dolnego Manhattanu i pojechać trochę wyżej i w bok, gdzie mniej ludzi powoduje mniejszy tłum, mniejszy tumult i świat wydaje się być spokojniejszy. Greneech Village - droga i bardzo trendy dzielnica, w której moda krzyżuje się z tradycyjną zabudową, gdzie na dole budynków nie uświadczysz sklepów chińskich ani nawet cynamonowych, a za to można zajrzeć do bistro w stylu francuskim, kawiarni rodem z Włoch, ale ze sznytem nowoczesności, zjeść wrapa albo sandwicha i napić się naprawdę dobrej kawy. Trochę ą-ę, ale przynajmniej można uciec do zgiełku.

Nasz przewodnik Wujek Michał, którego rolę moi rodzice ocenili bardzow wysoko zaproponował, abyśmy zajrzęli do knajpy, która łączy ze sobą dwa światy - latynoamerykański i azjatycki. Miejsce miało nazwę, której nie umiem przytoczyć, wygląd podrzędnej knajpy w azji, ale fakt, że połączono tam wpływy dwóch krajów ( Chin i Peru) zachęcił nas tak, że dla nas to były 3 gwiazdki, a nie plastikowe stoły z ceratą na nich.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

SMAK 1 - WŁOSKIE


Rodzice nie chcieli się ze mną podzielić przystawkami, dostałem jedynie skórkę od chleba. Phi, skórkę od chleba to można dać koniu (koniowi?). Ja chciałem to co wjechało na stół, czyli zielone ze szpinakiem i brokułami, ja chciałem smażone z panierce kalmary, ja chciałem kulki z ryżu z w sosie pomidorowym. Ja chciałem wszystko, a dostałem skórkę od chleba.
Piękny początek - pomyślałem sobie.
Miała być feria doznań a jest jest sucha buła. Zacząłem się trochę wiercić, wziął mnie na ręcę tata, ale szybko mnie oddał mamie, więc nie mogłem się zemścić na nim, co w rezultacie skupiło się na mamie, bo ulałem na nią. Trafiłem tak, żeby nie mogła się za szybko wytrzeć i zanim tata podał mamie chusteczkę, to połowa wsiąkła w spodnie. Przyznam, że moi rodzice z godnością przyjmują moje ulewki, nigdy nie krzyknęli, nigdy nie winili mnie (i to jest śmieszne, bo przecież to JA wymiotuję i robię to z mojej własnej, nieprzymuszonej woli) tylko szybko wycierają i klepią po pleckach. Muszę wykoncypować inny sposób zwracania na siebie uwagi. Bardziej inwazyjny (choć uznałem, że cofka jest wystarczająco obrzydliwa - ale może nie powinienem spodziewać się takich reakcji od ludzi, którzy fascynują się tym co znajdują w mojej pieluszce po tym jak uznam, że czas na coś poważniejszego). Nie mniej jednak chyba trochę zadziałało bo mama powiedziała, iż dadzą mi spróbować Pizzę.
W tej restauracji serwuje się pizzę, która nie jest tradycyjną pizzą z Palermo. Ta tutaj ma grube drożdżowe ciasto, ser na cieście i dopiero potem pomidory w postaci sosu. Taka margarita można powiedzieć, ale główną rolę gra ciasto. Grubość jego to pewnie z 5 cm, dobrze wypieczone, z chrupiącymi końcami, nie okrągła tylko kwadratowa i gorąca.
Mama posadziła mnie na kolanach, a tata pokroił pizzę kawałki i powoli zaczął podwać je do buzi.
Muszę przyznać, że moje reakcje zaskakiwały mnie samego. Od razy wyciągnąłem ręcę żeby przejąć ładunek i wgryzłem się moimi dwoma dolnym jedynkami w ciasto. Od góry mięciutka poduszeczka naddała się moim dziąsłom, a żółty ser w połączeniu z sosem pomodoro wpłynął do moi ust. Dobra, gryźć to jeszcze nie umiem, ale ssać jak najbardziej. Zassałem ten smak i długo go przetwarzałem w kubeczkach.
Nie mam punktu odniesienia. Czuje smaki takie jakie są, nie analizuję ich w porównaniu do czegoś co kiedyś jadłem, bo jeszcze nigdy takiego czegoś nie jadłem. Biała kartka pod tytułem "ZMYSŁ SMAKU I POWONIENIA" zaczyna się zapisywać pierwszymi odczuciami bazowymi. I tak tego nie będę pamiętał, ale mój umysł będzie miał zakodowane w swojej nieskończonej przestrzeni dyskowej informacje, że pierwsza pizza smakowała tak jak ta. Może kiedyś zjem lepszą, może informacja się nadpisze i zaktualizuje, ale pierwsze dane mieszanki ciasto drożdżowe, żółty ser, sos pomidorowy będzie datowane 1.04.2012.
Kwaśne, słodkie i ciepłe. Pachnie przyprawami. Miękkie i łatwo się ssie. Bardzo smaczne, na pewno będę fanem tego wytworu kulinarnej imaginacji.
Oto jak Karol jadł pizzę.
Karol je pizze.


POZNAJEMY NOWY JORK


Okolica w jakiej mieszka moja Ciocia kojarzy mi się trochę z Norwegią. Znów pewnie powiecie, że nie mogę przecież wiedzieć jak wygląda Norwegia bo nigdy tam nie byłem, a ja znowu powiem, że są na ziemi i niebie takie rzeczy, które się nawet fizjologom nie śniły i pozostawię to w niedomówieniu. Więc Norwegia. Niskie zabudowania z sidingiem imitującym drewno albo z cegły, porządne dachy i uliczki doprowadzające do parkingów. Z okna widać jakby dolinę, ale to tylko złudzenie, bo przestrzeń jaka widoczna jest z dużego pokoju (gdzie często siedzę, stąd moja obserwacja) to lotnisko w Newark. Ale na tyle daleko, że nie słychać samolotów a widać w oddali światła portu lotniczego. Staten Island to miejsce spokojne, ciche i fantastyczne na rozpoczynanie długiej podróży po Stanach. Taki bufor adaptacyjny.

Chyba zadziałał, bo trzeciego dnia podróży obudziłem się na godzinkę o 4:00 rano, ale zaraz potem zasnąłem sobie smacznie obok mamy oraz taty i spałem do 8:00. Ale to wszystko może też dlatego, że poprzedniego dnia było emocjonująco, pierwszy raz widziałem Brooklyn i to nie ten z przewodników, nie te wszystkie miejsca, o których pisze lonely planet, tylko takie, które są prawdziwie oryginalne, używane przez tubylców i rzeczywiście smaczne. Dlaczego mówię smaczne? Bo jako 6 miesięczny już człowiek mam na tyle rozwinięte kubki smakowe, że najszybciej i najgłębiej poznaje świat przez smaki. A do tego nasz przewodnik, czyli mój wujek Michał jest szefem kuchni w restauracji i wszystko co nam pokazywał krążyło wokoło spraw jedzeniowych. Ja wiem, że jedząc tylko mleko mamy będzie mi ciężko podyskutować na tematy niuansów kulinarnych, ale zdaję się tu na moją intuicję oraz jednak łut szczęścia, że rodzice zaczną mi dawać normalne jedzenie. W końcu mam już 6 miesięcy!
Michał z moją kuzynką Sophie ( o niej jeszcze pisał nie będę bo mało się poznaliśmy - ona nieśmiała jest) wsadził nas w swój wielki samochód marki BUICK i przejechaliśmy fantastyczne miejsca na brooklynie. Chodziło o to, aby zobaczyć rzeczywistość nie zadeptaną przez turystów i gapiów. Tak jak w Paryżu chodzi się małymi uliczkami, gdzie bistro jedno przy drugim wypełnione jest Paryżanami, a nie obwieszonymi tysiącem i jednym aparatem Japończykami, tak tutaj jechaliśmy przez uliczki dystryktów, które zamieszkane były przez Włochów, a to Rosjan, a to Chińczyków a to znowy ludność czarnoskórą etc. Tak jak powiedział wuj Michał - brooklyn w tym regionie jest piękny bo co 5 bloków zaczyna się wręcz inny kraj, inne kolory, inne napisy na szyldach, inny odcień skóry na twarzy a to wszystko na tak małym areale. Jak taki żywy organizm składający się malutkich żywych organizmów, które dzięki matce naturze koegzystują perfekcyjnie mimo swojej różności kulturowej. Ale mają wspólny mianownik - żyją na brooklynie i Ci który potrafią to zrozumieć i docenić, mają wielkie szczęście, bo mogą w pełni z tego korzystać (mówię tu o poznawaniu skrajnie obcych kultur, które są za płotem) a Ci, którzy zamykają się w obrębie 4 ulic cierpią na lokalną klaustrofobię.

My na szczęście przyjechaliśmy tam, żeby rzez chwilę poczuć się, jak Ci którzy potrafią docenić tę różnorodność i nie dając właściwie nic od siebie wziąć dla siebie na tyle dużo, na ile brooklyn pozwoli.
Wujek Michal po opowiedzeniu co nieco o jego historii związanych w brooklynem zabrał nas do tradycyjnej brooklyńskiej włoskiej restauracji, gdzie kiedyś pracował. Takich restauracji jak ta pewnie jest w NY tysiące, ale wujek powiedział, że ona właśnie ma coś takiego w sobie, co ściąga dziesiątki osób każdego dnia. I rzeczywiście.
Jadąc ulicą wijącą się pod naziemną częścią nowojorskiego metra i wygladającą jak tunel bez ścian, zbliżyliśmy się do parkingu, na którym absolutnie nie było miejsca. Czekanie nic nie dawało, więc zdecydowaliśmy się zrobić rundkę wokół jednego bloku i wrócić, może coś się w tym czasie zwolni. Znowu ulica pod torami ułożonymi na stalowej konstrukcji z lat 40-50, trochę przerdzewiała i kojarząca się ze scenami filmów kręconych w Chicago.
Tym razem udało nam się zaparkować i dziarskim krokiem weszliśmy do restauracji o wystroju takim, jak się można spodziewać we włoskiej knajpie na Brooklynie. Nie elegancko, ale z klimatem. Widać, że Włosi którzy prowadzili ten przybytek to nie byli ludzie, którzy dopiero co przyjechali z Toskanii, tylko właściwie już amerykanie włoskiego pochodzenia. Na ścianie przygasający neon z napisem "we are open" mniej więcej oddawał klimat miejsca.
Usiadłem wygodnie w foteliku i w oczekiwaniu na jedzenie (miało się wtedu okazać, czy lubię włoskie żarcie) zacząłem się głebiej zastanawiać nad doniosłością faktu, że właśnie w tej chwili mojego życia znalazłem się w Nowym Jorku. Mecce i Medinie kulinarnych wycieczek, Betlejem smaków i zapachów, Salt Lake City różnorodności jedzenia. Ponieważ ja dopiero zaczynam poznawać co to jest smak, co to jest dobre pożywienie, trafiła mi się nie lada gratka, żeby móc rzucić się na głęboką wodę organoleptycznych doznań już od samego początku. To jakby Vasco da Gama wsiadł do Appolo13, albo Lessie zadekował się w kapsule do podróży w czasie, to jakby Jagiellonia Białystok wygrała Ligę Listrzów. Ta świadomość spowodowała błogi uśmiech na mojej twarzy. Nowy Jorku, jestem gotowy na to, abyś mnie nauczył czym jest smak. Otwórzy mój umysł poprzez moje szeroko otwarte usta.

MIĘKKIE LĄDOWANIE

Wszyscy rodzice boją się, że lądowanie będzie dla dziecka bolesne bo zmieni się ciśnienie i zatkają się im uszka. Nie podejrzewają nawet, że my jako maluchy jedyną rzecz, jaką robimy perfekcyjnie już od 1 doby to ssanie. Ssanie, które wymusza przełykanie, co z kolei przepięknie odblokowuje kanaliki i uszka się nie zatykają. Gdyby rodzice wiedzieli, że my to naturalnie wiemy i robimy ( bo przecież krzywdy sobie zrobić nie damy) to nie zamartwiali by się faktem, iż włączono syngalizację "zapiąć pasy" a samolot zaczyna tracić wysokość. Niektórym dzieciom uszka owszem zatykają się, ale to wynika tylko i wyłącznie z ich lenistwa i zaniedbania. Niektórym dziewczynkom się zwyczajnie nie chce, a chłopcy chcą za wszelką cenę udowodnić, że da się wylądować bez przełykania a słuchaweczki się nie zatkają. Uwierzcie mi - wiem co mówię.

Ja leniuchem nie byłem, a mama w geście antycypującym moje zamierzenia podłączyła mnie pod swój system mlekodawczy i spokojnie, bez bólu wylądowaliśmy na lotnisku Newark o godzinie 21:00 lokalnego czasu.
Spałem podczas lotu na kolanach mamy, trochę na fotelu taty, więc wyspany generalnie byłem, ale biorąc pod uwagę, że lecieliśmy na zachód to był najdłuższy dzień w moim dotychczasowym życiu i miałem prawo być leciutko zdezorientowany.
Pan przy wejściu do odprawy paszportowej odpowiedział mojemu tacie, iż z dziećmi trzeba stać w taj samej kolejce co inni i tym razem bardzo chciałem na niego ulać, albo przynajmniej wgryźć się w jego łydki moimi dwoma oznakami dorastania wyrzynającymi się z dolnych dziąseł, ale mama szybko zawołała nas do ogonka ludzi, w którym stanie tak wg zgrubnych estymacji miało trwać jakieś 50 minut. Pomyliłem się niewiele, ale niestety na niekorzyść oczekiwaczy (czy może oczekiwaczów - sam nie wiem).
Pan oficer od paszportów poprosił mamę i tatę o przyłożenie ręki do takiego panelu skanującego odciski palców, a kiedy tata zapytał, czy dziecko też ma przyłożyć, ja nie czekając na odpowiedź przyłożyłem w ten panel małą piąstką, raz a potem drugi i trzeci bo wydawało mi się że pan oficer mówił coś o tym, że nie zdążył zeskanować moich lini papilarnych. Chyba, że " could you please take this kid away or I will not let you in" znaczy coś innego niż prośba o repetę.
Na lotnisku czekała babcia Lidka z dziadkiem Andy'mi zawieźli nas do domu. I to wszystko nagle wydało mi się bardzo dziwne. Bo tak, wg mnie należało już wstawać, jak zwykle poskakać trochę, obudzić domowników a tu się okazało, że nikt się jeszcze nie zdążył położyć i że zamiast dnia jest noc. I wcale nie zamierzała się ona kończyć. Trochę się zmartwiłem, bo wydawało mi się, że zrozumiałem następstwo dnia i nocy, nawet budziłem się już o regularnej porze porannej (z niewiadomych powodów przez mamę i tatę nazywaną porą "abstrakcyjną") a tu nagle taka niespodzianka? Więc uznałem, że nie może mnie poranek ominąć, bo skąd wtedy będę wiedział kiedy (i czy w ogóle) przyszedł. Dlatego nie spałem aż do rana. Mama chyba też chyba nie wiedziała dokładnie co się dzieje bo kiedy tak sobie razem leżeliśmy na łóżku i czekaliśmy na świt, pytała mnie "dlaczego nie śpię?, co się dzieje?, czemu nie mogę zmróżyć oczu" A wystarczyło powiedzieć mi, że czas jest cofnięty o 6 godzin i spokojnie mogę się obudzić za 8 żeby na luzie trafić na świt.

No też z drugiej strony jeżeli miała ochotę poleżeć sobie obok mnie patrząc w sufit i podając mi cały czas smoczka, którego regularnie wypluwałem (nie to, że go nie lubię, ale jak zaczynam myśleć o czymś bardzo skąplikowanym nie chcę zaburzać pracy synaps innymi procesami - to znacznie spowalnie funkcjonowanie systemu) to przecież nie chciałem psuć jej zabawy.

To niesamowite, jak rodzice sądzą, że kiedy my dzieci mamy poniżej pół roku to nie należy nam się garść podstawowych informacji jak choćby taka, że musimy przestawić zegarki.
Świt nadszedł, więc przestałem się kręcić i gadać, zmrużyłem oczy i zasnąłem tylko po to, aby się obudzić o 7:30. Czasu nowojorskiego tym razem. I wszystko wiadomo.


LOTNISKO I SAMOLOT

Wow. Nasze lotnisko w Warszawie robi wrażenie. Zapewne inne lotniska, na których jeszcze nigdy nie byłem są i większe i ładniejsze, ale z perspektywy moich prawie już 70 centymetrów to jest to wielkie miejsce z jeszcze większymi maszynami. Ale od początku.
Obudziłem się jak zwykle o godzinie 6 rano i jak zwykle musiałem wysokim tonem krzyku rozbudzić mamę i tatę, bo oni zawsze jak ja się budzę to udają, że śpią. Oczywiście oszukują, bo jak wystarczająco głośno krzyknę, to otwierają oczy. Jakby na prawdę spali, to by nie otworzyli oczu. Wiem po sobie. Jak ja tak dobrze zasnę, to nawet jeżeli dziecko takie jak ja krzyczałoby obok, to bym się nie obudził, choć sprawdzić tego się tak łatwo nie da, bo jak śpię to przecież nie krzyczę.

Wstaliśmy, zjedliśmy a ponieważ tata wyglądał jakoś tak słabo (chyba siedział do późna w nocy, bo budzenie go wyjątkowo zajęło mi 12 minut) więc rano zmusiłem go do ćwiczeń ze mną, czyli słynne "siedzimy, siedzimy" oraz "lecimy i spadamy". Od razu się ożywił. Na podłodze pojawiły się pełne walizki. Moja nadal była największa, ale mama też się jakoś zebrała i dorzuciła parę ciuchów do swojej. Generalnie nasza chałupa wyglądała jak romski dom zaraz przed przeniesieniem się w lepsze miejsce. Torby, torebeczki, torebuńki. Udało się wszystko wsadzić do taksówki i już około 15:50 byliśmy na lotnisku.

Że jestem VIPem to oczywiście wiem, ale żeby tak ładnie mnie obsłużono jeszcze zanim dostałem się do samolotu, to muszę powiedzieć, że szacun. Nie może za to tego powiedzieć moja mama, która po podejściu do specjalnego miejsca odprawy rodzin z dziećmi dowiedziała się, od tego przemiłego pana, który wywarł na mnie wrażenie opisywane wcześniej, iż tego dnia nie tylko nie usiądzie razem ze mną i tatą w jednym rzędzie, ale nawet jest szansa, że w ogóle nie poleci, gdyż jest na stand-by, czyli na liście zapasowej. Uśmiechnąłem się szeroko pokazując moje dwa nagie zęby. To oczywiście musiał być żart ze strony linii lotniczych, bo przecież rodzice kupowali bilety trzy miesiące przed. Myślałem nawet, czy nie ulać panu na komputer, ale jak już się zebrałem, Pan powiedział, że rodzin się nie rozdziela i załatwił jakoś tam, że mama dostała bilecik, nawet obok nas i sprawa się rozwiązała. Bardzo fajny pan.

Weszliśmy na salę odpraw i miałem wrażenie, że bardzo, ale to bardzo zaniżam średnią wieku, bo wszystkie miejsca siedzące były zajęte przez osoby metryką, która po reformie emerytalnej i tak pozostawi ich po stronie tych, którzy pracować już nie muszą. Nie to, że mi to jakoś przeszadza, wręcz przeciwnie. Biorąc uwagę to co mam zamiar zrobić w samolocie, to korzystnie to się ułożyło, bo starsi i tak nie potrzebują tak wiele snu. Fakt, że tata miał mnie na rękach pomogł wejść do samolotu w pierwszej kolejności, okazało się, że z miejscami jest nadal problem, ale bardzo miła Pani Stewardesa (ta od kredek, tak sobie pomyślałem) tak zamotała wszystkim, że dostaliśmy miejsca razem, na końcu samolotu. Akustyka dobra, niesie się aż do pierwszej klasy, więć lepszego siedzonka sobie wymarzyć nie mogłem. I jak już usiedliśmy, zapieliśmy się pasami, obsługa z niewyjaśnionych powodów obiecała, że jest taka szasna, iż z sufitu wypadną jakieś zabawki i mamy je sobie założyć na buzię (chyba chodziło im o to, że mamy sobie je wsadzić do buzi - bo to byłoby logiczniejsze) i poczułem, że ten lot będzie trochę jak zabawa na mojej macie edukacyjnej. Zrobiło się bardzo domowo i nawet zacząłem sobie kombinować, że może jednak nie będę wył, że być może po cichu popatrzę jak się lata i dam ludziom pospać? Tak sobie rozmyślałem skacząc na kolanach taty, nagle poczułem ostry ból w końcówce palca serdecznego lewej ręki. Po później przeprowadzonych dogłębnych analizach doszedłem do wniosku, iż tacie, który żuje zazwyczaj gumę z otwartą buzią niechcący podczas trampolinkowania wsadziłem rzeczony paluszek między górny a dolny siekacz, ale w tym momencie uznałem, że czara się przelała i syrenę włączyć czas najwyższy. Nie płakałem zbyt długo, bo tata wie, że skakaniem pokolanach może mnie bardzo łatwo przekupić i w miarę szybko zapominam, że coś sie wydarzyło. Owszem, rozdarłem się głośno, ale w miarę szybko uśmiech wrócił na moje ustka. Pozostała oczywiście sprawa przewijaka i właśnie to miał być ten element, który finalnie chciałem żeby zadycydował o tym, czy będę pamiętany przez wspópasażerów czy nie.

Po tym jak rodzice zjedli indyka w pomidorach tata zabrał mnie do łezienki na końcu samolotu i w samotności, jak w spagetti westernach miała się rozegrać scena finałowa. Wszystko widziałem jak w zwolnionym tempie. Ojciec podniósł się i zaczał zbliżać do mnie ręce, mówiąc coś do mamy, potem uniósł mnie do góry, powoli wbiłem się w powietrze (uczucie było wzmocnione świadomością, że znajdowaliśmy się w tym momencie na wysokości 10 kilometrów) i zaczęliśmy zmierzać do ustronnego miejsca przy ogonie. Tak właściwie, logicznie rzecz biorąc umiejscowienie łazienek przy ogonie w samolocie ma sens pod względem słowotwórczym. Z przodu to powinien być wlew paliwa. A przy ogonie to tylko kloaka. Ale ad rem. Weszliśmy do klaustrofobicznego pomieszczonka, w którym unosił się zapach migdałów (gdyby unosił się zapach fiołków, mógłbym zaakceptować wersję, że leci z nami stygmatyk i właśnie przed chwilą był sobie ulżył w tym przybytku - ale migdały?) a tata za ściany rozłożył klapkę, która miała służyć jako przebierak. I już wtedy wiedziałem, że tu nasza pokojowa ścieżka się kończy. Klapka był zrobiona z zimnego, twardego i lekko przybrudzonego plastiku, który nijak nie kojarzył mi się z moim ukochanym przebierakiem w sypialni rodziców na Powstańców 61. Spojrzałem tylko z politowaniem jak tata układa na tym łożu madejowym wszystkie kocyki jakie miał ze sobą, z bluzy robi mi delikatny podgłówek i jakby to wszystko było mało wyciera mokrym ręczniczkiem przewijak, w celu oczyszczenia go z niewidocznych w sumie zabrudzeń. Kiedy mnie położył na tym wymoszczeniu już miałem otworzyć mój jamochłon, kiedy naszła mnie refleksja, że w sumie nie zasłużył sobie na takie traktowanie, że to nie on skonstruował tego boeinga i ryczenie mu prosto w twarz nie zmieni mojej pozycji nijak. Tata tak zgrabnie ułożył miękkie szmatki żebym miał jak najwygodniej i wydarcie się do niego było by zupełnie sprzeczne z uczuciami jakie w tej chwili miałem do niego. Dlatego uśmiechnąłem się tylko nieznacznie i puściłem do niego oko. Nie zauważył tego wprawdzie, ale jak wiele razy do tej pory moi rodzice nie zauważali moich starań, aby powiedzieć im że bardzo ich kocham, to nawet już mi się liczyć nie chce. Gdyby wiedział, jak wiele musiałem w sobie przetworzyć i przemyśleć, aby w tej chwili zamiast karczemnej awantury z płaczem aż do kaszlu zobaczył uniesione ustka w kącikach. Ech wy rodzice, jak wy nic o życiu nie wiecie. Tata, kiedy puszczałem do niego oko akurat odwrócił się do umywalki odkręcił wodę w celu wyszorowania rąk przed zmianą mojej pieluchy i nacisnął dyszę dyspensera z mydłem w płynie. W pomieszczeniu jeszcze raz dał się poczuć słodki zapach migdałów. Teraz już wiedziałem skąd się brał. Zamyśliłem się i nadal bezdźwięcznie oddałem się rytuałowi oczyszczenia...

Mama siedziała na swoim siedzeniu kiedy wróciliśmy po udanej operacji zrzucenia niepotrzebnych nawisów urynopochodnych. - Był bardzo grzeczny - powiedział tata. - On w ogóle jest na tej wycieczce bardzo grzeczny. Daj mi go, bo go muszę wycałować - powiedziała mama i przytuliła mnie do siebie tak jak lubię. - Kocham Cię, ty mały robalku. - Chyba się do Ciebie uśmiechnął. -Widziałam i przez chwilę wydawało mi się, że puścił do mnie oko - rzekła roześmiana mama- Co ty, przecież dzieci nie potrafią takich rzeczy, nie w tym wieku. Mój stary, poczciwy ojcze, jaki Ty jesteś niekumaty, to aż mi za Ciebie wstyd...